„Saltburn” – Średnio o ludziach, wybornie o wampirach [RECENZJA]
Na drugi film Emerald Fennell czekałem z wypiekami na twarzy. Apetyt wzmacniał fakt, że trudno było właściwie określić, na co się czeka. W Polsce pozbawiono nas kinowej dystrybucji. Musieliśmy więc poczekać, aż produkcja zapełni półki biblioteki jednej z platform streamingowych. W odliczaniu, chcąc nie chcąc, natknąłem się na pierwsze reakcje zza oceanu. Nastolatkowie tłumnie ruszyli do kin, zwabieni thirst trapami z Jacobem Elordim w roli głównej. Z sali wychodzili jednak w totalnym osłupieniu i wymalowanym na twarzach pytaniem: „Co ja właśnie zobaczyłem?”.
W trakcie mojego pierwszego seansu Saltburn okazał się on nie tyle gatunkowym mariażem, co kompletnym chaosem. Ton filmu zmienia się właściwie ze sceny na scenę – w jednym momencie jest erotycznym thrillerem, następnie maluje się w barwach komediowej satyry na bogaczy, a jeszcze później portretuje osobowość obsesyjną w formie mrocznej psychodramy. Sama reżyserka określa swój film jako opowieść o wampirach. I choć na początku nie rozumiałem, co autorka miała na myśli, po zagłębieniu się w tym świecie nie sposób się z nią nie zgodzić.
Głównymi bohaterami nie są jednak demony pijące ludzką krew… Cóż, w każdym razie nie dosłownie. Oliver (Barry Keoghan) rozpoczyna naukę na Uniwersytecie Oxfordzkim. Ubrany w dyskoncie stypendysta z nizin społecznych w rówieśniczych oczach staje się odludkiem, lecz dzięki drobnej przysłudze przykuwa uwagę Felixa Cattona. Jacob Elordi uwodzi w tej roli swoim niewymuszonym urokiem – tworzy postać, której momentalnie jesteśmy w stanie zaufać i z którą chcemy się zakumplować. Nowo poznani znajomi spędzają resztę roku akademickiego na imprezowaniu w pobliskim pubie i pilnej nauce do egzaminów końcowych. Oliver uczęszcza także na tutoring z Farleighem, przyjacielem Felixa. Podczas zajęć dochodzi między nimi do zażartej dyskusji. Według tego pierwszego istotą utworu jest przede wszystkim treść, a drugi zwraca uwagę na pierwszeństwo formy. Scena ta staje się doskonałą zapowiedzią seansu – boju, który podczas tworzenia toczyła, zdaje się, sama twórczyni. Saltburn to bowiem film, w którym liczy się przede wszystkim styl.
Wkrótce Felix zaprasza Olivera, by ten spędził wakacje w pałacu dziedziczonym z pokolenia na pokolenie przez jego rodzinę. Poznajemy tam rodzinę młodego arystokraty. Matka, Lady Elspeth Catton, od dziecka pielęgnuje w sobie śmiertelną fobię przed brzydotą i brodaczami, a na kolację wybiera zazwyczaj kreacje Valentino. Rosamund Pike kradnie każdą scenę, dzięki swojemu komediowemu timingowi i naturalności w portretowaniu kobiety totalnie nieświadomej swojego intelektualnego ubóstwa. Partnerują jej równie fenomenalna Carey Mulligan, która pojawia się w epizodycznej roli zahukanej kuzynki Pameli, a także Richard E. Grant jako mąż sir James Catton, stający się jednością ze średniowieczną posiadłością. Wszyscy oni wydają się zupełnie wyzuci z ludzkiej emocjonalności. Jedną z najbardziej zmysłowych kreacji prezentuje Alison Oliver jako Venetia, siostra Felixa, która za wszelką cenę próbuje zwrócić na siebie uwagę nowego gościa, a w zwyczaju ma czynić to ciałem.
Promienie słońca, wpadające przez rozłożyste okna, oświetlają drewniane wnętrza zabytkowego pałacu w Saltburn. Na ścianach wiszą „bohomazy” Rubensa, na pościeli w łożu królewskim pozostały jeszcze resztki ejakulatu Henryka VIII, a brylantowy żyrandol w pokoju dziennym ozdobiony jest lepem na muchy. To jeden z pierwszych momentów, gdy dostrzegamy, że piękno świata Fennell nieprzerwanie staje oko w oko z turpizmem. Brylanty reprezentują arystokratyczną rodzinę Felixa, a przynajmniej to, na jaką pozornie wygląda z zewnątrz. Lep jest natomiast ich zepsutym wnętrzem, spojrzeniem spod lupy, a także nowym gościem posiadłości – Oliverem.
Ten natomiast spędza swój wolny czas, skradając się po zakamarkach zamku i powoli, skrupulatnie plotąc swoją zawiłą pajęczą sieć. Bohater odbija się w lustrach, szklanych ławach, omiata wszystko wzrokiem i wytęża słuch – zza okna, przez lekko uchylone drzwi, dziurkę na klucz i każdą, nawet najmniejszą, szparkę. Przemierzając niezliczone pokoje i kręte ciągi korytarzy, czujemy, że trudno nam odnaleźć się w tym miejscu. Na zewnątrz stoi nawet prawdziwy labirynt z żywopłotu, w którego sercu stoi gigantyczna figura Minotaura. Statyczny ruch kamery, która w szerokich kadrach mieści jednocześnie sufit i podłogę wysokich wnętrz, podkreślają nie tyle wielkość posiadłości, co małość człowieka, który się w niej znajduje. Dzięki formatowi 4:3 bohaterowie sprawiają wrażenie figurek w domu dla lalek.
Początkowe zagubienie głównego bohatera wobec otaczającego go przepychu zaczyna przybierać formę taktyki – nie wiemy, czy opracowanej od samego początku, czy wyuczonej z czasem. Prędko staje się jednak klarowne, że w Saltburn nikt nie spędza czasu bezinteresownie. Goście willi pragną wspinać się po szczeblach elitarnej drabiny, zażywać kąpieli w kozim mleku, cały dzień popijać szampana oraz grać w tenisa w stroju galowym. Niektórych z nich zdaje się napędzać także nieposkromione seksualne napięcie. W ogólnym rozrachunku ich motywacje wydają się jednak szalenie płytkie i niezrozumiałe. Brakuje bowiem zagłębienia się w ich genezę. Trudno przez to utożsamić się z którymś z nich. Patrzymy na nich zdystansowani, gdzieś z boku, jak na baśniowe postacie. Wbrew pozorom Fennell nie sili się nawet na elokwentny komentarz klasowy. Arystokrackie tło i rodzinny fresk stają się jedynie ładnym obrazkiem oraz okazją do kilku udanych humorystycznych momentów, w których prym wiedzie Rosamund Pike.
Emerald Fennell już swoją debiutancką Obiecującą. Młodą. Kobietą., okraszoną utworami Britney Spears i Paris Hilton, dała dowód swojej miłości do masowej, trywializowanej często popkultury. Tym razem postawiła na nieco odmienny repertuar, który maluje atmosferę wczesnych lat 2000., gdy przez ściany starego zamczyska buzują takie klubowe bangery jak Perfect (Exceeder) Masona i Princess Superstar czy Loneliness Tomcraft – wcześniej zapomniane, teraz być może na drodze do drugiej młodości. To jeden z powodów, przez które tak szalenie żałuję, że filmu nie dane nam było zobaczyć w kinie. Pojawienie się tych piosenek we wspaniałej, gotyckiej scenografii zasługuje na wielki ekran oraz kinowe głośniki. Jednocześnie jestem świadomy, że estetyzacja rzeczywistości bohaterów (bo w zasadzie po co grać w tenisa w smokingu lub wbijać na domówkę w średniowiecznej zbroi?) oraz teledyskowy montaż próbują przekonać, by widz zgodził się przymknąć oko na inne niedociągnięcia.
Wakacje w Saltburn mijają powoli i sielsko, a odniesienia do kultury ówczesnego czasu zauważamy nie tylko w soundtracku, lecz również w prozaicznych czynnościach bohaterów, gdy oglądają w telewizji The Ring czy czytają serię książek o Harrym Potterze. Wiemy jednak, że w aktywnościach „normalsów” przywdziewają kreacje – nawet ci, którzy wydają się nam najbardziej ludzcy. Felix, być może zupełnie nieświadomy swojego kompleksu zbawiciela, nieustannie pielęgnuje swój wizerunek, gdy na imprezę zakłada pozłacane anielskie skrzydła, kojarzące się z adaptacją Romeo i Julii Baza Luhrmanna. Skojarzenie to powraca zresztą wielokrotnie, a związane jest z brawurowością formy oraz kontrastem, na którym zbudowany jest film. Tu – gotycki zamek i realia czasów współczesnych, tam – szekspirowska rzeczywistość w teraźniejszej Weronie.
Wspomniałem o sensualności dzieła Fennell. Z jednej strony mamy oczywiste zmysłowe obrazy, takie jak zbliżenia na krople potu spływające po twarzy, szyi czy karku Felixa. Bohaterowie wygrzewają się w letnim ukropie, opalają na leżakach, prężąc swoje półnagie ciała. Z drugiej strony sensualność, ta bardziej podskórna, wyczuwalna jedynie w dusznej atmosferze. Idzie ona w parze z sunącą do przodu intrygą – w pewnym momencie każde słowo wypowiedziane przez Olivera zdaje się rozpoczętą przez niego werbalną grą wstępną (napięcia między bohaterami można momentami kroić nożem). Bohater wykorzystuje cielesność i seksualną żądzę innych rezydentów willi do osiągnięcia swoich celów. Mimo obszerności pałacu, w środku robi się duszno, a od przyspieszonych oddechów na oknach osadza się para.
Fennell serwuje wiele prowokujących scen, które co wrażliwszy na immersyjne doświadczenie widz może uznać za pewne przekroczenie granic dobrego smaku (dobra rada: po prostu nie oglądajcie tego filmu z rodzicami). Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że niektóre z nich wydają się napędzane jedynie pragnieniem zaszokowania dla samego wywołania tejże emocji. Są w tym filmie fragmenty, które skojarzyły mi się ze wspaniałą sceną z brzoskwinią z Tamte dni, tamte noce, jednak w tamtym przypadku cel twórcy zdawał się bardziej eksplicytny. Z drugiej strony gruba krecha w scenariuszu (związana między innymi z nakreślaniem cech epizodycznych postaci) wpisuje się w kampową konwencję filmu, w którym postaci są karykaturalne, odczłowieczone, wreszcie – wampirze.
Problem w tym, że serwowane przez Fennell zwroty akcji mają na celu zwalić odbiorcę z nóg, lecz… w ogóle nie szokują. Czuć, że reżyserka chciała stworzyć własne epickie zakończenie na wzór Zaginionej dziewczyny lub Nici widmo. Być może niektórzy faktycznie dadzą się jej zaskoczyć, jednak bardziej zaangażowany widz poczuje się nie potraktowany poważnie. A wystarczyłoby, aby scenarzystka więcej zataiła i zostawiła przestrzeń do niedopowiedzeń lub wręcz przeciwnie, od początku nie zatajała zupełnie nic i potraktowała „plot twisty” jako paliwo napędowe biegu wydarzeń. Wciąż zachwyca jednak Barry Keoghan, który w swojej kreacji pozbawia się jakichkolwiek hamulców, by nakreślić portret osoby napędzanej impulsem i obsesją. Niektóre z tych scen nie powędrowałyby w tak ekstremalnym kierunku, gdyby nie odtwórca głównej roli, który na planie pozwolił sobie na improwizację i przekraczanie kolejnych granic.
Saltburn to jeden z tych tytułów, które dla skomplementowania odbiorczych doznań najlepiej obejrzeć dwa razy. Wówczas nie zwracamy już tak mocno uwagi na atakujące próby zaszokowania, a dajemy w pełni ponieść się atmosferze, zachwycić malowniczym obrazem i hipnotyzującym soundtrackiem. W krytyce filmowej często pisze się, że dany film jest ludzki czy bliski człowiekowi, co zawsze opisywane jest jako wartość dodana. Tu jest zupełnie przeciwnie. Saltburn to niezbyt udana opowieść o ludziach, natomiast świetna baśń o wampirach.