„Ultima Thule” – Jak Gierszał gadał z owcą [RECENZJA]
Termin ultima thule pochodzi jeszcze ze średniowiecza. To kraina, która wyznaczała kraniec znanego świata. Właśnie do tego punktu zdaje się dążyć bohater filmu Klaudiusza Chrostowskiego. Trzydziestoletni Bartek alienuje się od znanego sobie życia i wyrusza w długą podróż, której celem jest najbardziej odosobniona brytyjska wyspa. Tam próbuje poradzić sobie z żałobą. Próba ta okazuje się trudna nie tylko dla bohatera – przerosła przede wszystkim twórcę filmu.
Bartka, w którego rolę wciela się Jakub Gierszał, poznajemy na otwartych wodach, gdy dopływa promem do Wielkiej Brytanii. Następnie trafia na Foulę – szkocką wyspę, położoną w archipelagu Szetlandów, gdzie wiatr jest wyjątkowo lodowaty i bezlitosny. Na miejscu zaczyna bezcelową tułaczkę, z której wyciąga go postać grana przez debiutującego na ekranie Arthura Henriego. Okazuje się on właścicielem farmy owiec, który w zamian za ciężką pracę, jest w stanie zaoferować Bartkowi dach nad głową.
Jednym z głównych obowiązków protagonisty staje się pasienie owiec, co na początku nie wychodzi mu zbyt dobrze i kończy się spektakularną ucieczką stada. Aby nauczyć się utrzymywać zwierzęta w porządku, musi utrwalić w ich pamięci charakterystyczny dźwięk, dzięki któremu będą go rozpoznawać. Sprawia mu to jednak problem. Nieudolnie naśladuje hałasy wykonywane przez właściciela farmy, na co ten mówi mu: „Bartek, musisz odnaleźć swój własny dźwięk”. To jasne, że bohater utkwił gdzieś w próżni w procesie poszukiwania. Przez długi czas nie wiemy jednak, czego właściwie szuka. Swojego głosu, celu, miejsca w świecie, ucieczki od traum, odwagi na wykonanie telefonu do matki, a może wszystkiego z powyższych?
W bardzo powolnym tempie, przez które zdaje się, że film trwa o wiele dłużej niż 80 minut, suniemy z Bartkiem przez nowy rozdział jego życia. Dostajemy wiele scen, głównie przedstawiających powolne, acz ciężkie, życie na roli, które wydają się bardziej zapełniać metraż, aniżeli posuwać historię w konkretnym kierunku lub chociaż pozwolić nam zapoznać się z bohaterem. Mozolnie obserwujemy jego pracę oraz towarzyszące w tle krajobrazy angielskich wyżyn, wzgórz i morza; niezliczone kadry spacerujących, żujących trawę i uciekających przez dziury w płocie owiec.
W akcie samotności bohater tworzy przyjacielską więź z jedną z nich – Cupcake. Rozmawia z nią jak z najlepszym kumplem; dzięki tym zdawkowym monologom (dialogom?) nieśmiale się przed nami otwiera. Są to zaledwie skrawki informacji, przez które do pewnego momentu wydaje się postacią niezmiernie enigmatyczną. W rzeczywistości nie ma jednak widzowi nic do zaoferowania. Nadzieja na odkrycie jego emocjonalnej głębi czy skrywanych intryg i sekretów umiera z minuty na minutę, a w podsumowaniu staje się całkowicie zgubna.
Uratować jej nie zdołał również Jakub Gierszał, którego charyzma została zgnieciona przez braki scenariusza. Zabrakło fundamentów: zarysowania studium postaci, dzięki któremu moglibyśmy poznać Bartka, zrozumieć jego dylematy, zagłębić się w stany psychologiczne, przez które przechodzi, a w efekcie – zaangażować się w jego historię.
Ultima Thule cierpi na brak polotu i chęci do autentycznego zmierzenia się z podjętymi problemami. W teorii to historia dobrze znana – bohater wyrusza w podróż na niemal mitologiczny kraniec świata i dopiero tam jest w stanie zajrzeć w głąb siebie. Niestety wydaje się, że Chrostowski nie miał planów ani zasobów na rozwinięcie otwartych przez siebie wątków. Stworzył film o żałobie, który boi się i nie potrafi o żałobie mówić. W konsekwencji, wędrujemy po archipelagu Szetlandów zupełnie jak Bartek – zagubieni i pozbawieni celu.