Zabójcze cięcie, czyli recenzja „Medusa Deluxe” (Octopus Film Festival 2023)


Trwa kolejna edycja regionalnego konkursu fryzjerskiego. Mosca, czyli jeden z faworytów, nie zdążył skomponować na głowie swojej modelki upragnionej odwróconej gruszki. Został znaleziony martwy; co więcej, dokonano zbrodni najokrutniejszej w fryzjerskim świecie – oskalpowania. Przyjaciele i konkurenci Moscy dywagują na temat tożsamości zabójcy, a niektórzy z nich, jak Cleve, która nie dostała szansy pokazania światu swojego georgiańskiego fontange’u, nie kryją wściekłości związanej z odwołaniem konkursu. Miks morderstwa, utleniaczy przyprawiających o zawrót głowy oraz silnych charakterów zapowiada prawdziwą emocjonalną eksplozję.
Operator Robbie Ryan oraz montażysta Fouad Gaber upozorowali film na jedno długie, płynne ujęcie. Kamera skrupulatnie śledzi bohaterów, przekazuje narrację z jednej postaci na drugą – podają ją sobie niczym pałeczkę w sztafecie. Jest zawsze niezwykle blisko nich, zazwyczaj w kadrze średnim; zaledwie kilka razy widzimy bohaterów w większej okazałości niż od pasa w górę. Dzięki temu czujemy się klaustrofobicznie, mimo przestrzenności lokalizacji. Kamerzysta daje postaciom prowadzić się w steadicamie przez korytarze budynku i powoli odkrywa kolejne tropy, które mają rozwiązać intrygę, ale nie dajcie się zwieść – być może chce was zmylić i więcej zataja, niż pokazuje.
Nie tylko kamerze udaje się doskonale podkreślić enigmatyczność fabuły. Scenografia filmu sprowadza się do niezliczonych ilości betonowych klatek schodowych znajdujących ujście w zawiłych korytarzach. Te zaś ciągną się w nieskończoność i prowadzą do kolejnych pokoi i garderób, za których skrzypiącymi drzwiami skrywają się bohaterowie. Przechodzą oni w popłochu z pokoju do pokoju, z klatki na klatkę, a za każdym razem, gdy oddzielają się od grupy, czujemy niepokój – w końcu morderca czyha gdzieś w budynku i może być nim dosłownie każdy (no, może oprócz rocznego Pablo). Napięcie podkreśla zdawkowa muzyka i bezbłędna gra świateł, które raz zanurzają naszych bohaterów w tajemniczych refleksach półmroku, by później kąpać ich w kolorowym flamboyage’u.
Atmosfera w środku jest gęsta – każdy z bohaterów ma szalenie mocny temperament, a ich mieszanka może okazać się wybuchowa. Mury budynku opuszczamy nie więcej niż dwa razy. Za pierwszym z nich, gdy czujemy powiew świeżego powietrza zmieszanego ze spalinami miasta, na krótką chwilę możemy odetchnąć od duszności intrygi i hektolitrów lakieru we włosach. Łatwo się tym zachłysnąć.
Chwilę oddechu daje nam również wspaniały czarny humor. Zawdzięczamy go błyskotliwemu scenariuszowi Thomasa Hardimana, który z fryzjerską precyzją (co ciekawe, kiedyś naprawdę był fryzjerem) zadbał, aby wszystkie postaci miały mocno natapirowany charakater, nawet jeśli spędzamy z nimi zaledwie kilka scen. Nic z tego nie udałoby się jednak, gdyby nie niesamowicie charyzmatyczna obsada, za której skompletowanie odpowiedzialny jest Gary Davy. Clare Perkins zachwyciła mnie w roli temperamentnej Cleve, która w pierwszej scenie zdradza, że wcale nie jest zdziwiona decyzją mordercy. Partneruje jej fantastyczna Kayla Meikle, której postać, Divine, próbuje podejść do sprawy w towarzystwie boskiego miłosierdzia. Na szczególne wyróżnienie zasługuje również Luke Pasqualino, którego możecie znać z serialu Skins, doskonale odnajdujący się w przerysowanych, teatralnych gestach Angelo, partnera zamordowanego Moscy. Między nimi iskrzy; warto sprawdzić, czy sprej na waszej głowie nie jest łatwopalny.
Medusa Deluxe to imponująca rewia pełnych fantazji fryzur i charakteryzacji – modelki fryzjerów walczących o wygraną w niedoszłym konkursie wyglądają co najmniej jak mieszkanki egalitarnego Capitolu w Igrzyskach Śmierci. Kim jest więc tytułowa mitologiczna Meduza, której głowę, zamiast włosów, okalały wijące się węże? Rozwiązywanie zagadki w pewnym momencie zostaje odsunięte na dalszy plan, a film w drugiej połowie traci swój detektywistyczny impet, co czyni niepokornie wobec oczekiwań widza. Nie jest to typowa opowieść kryminalna, a scenarzysta postanawia zagrać odbiorcy na nosie. Jednych ta wielowątkowość i niejednoznaczność gatunkowa zaintryguje, innych nieco wybije z rytmu. Hardiman nie boi się bowiem odważnych koloryzacji i niestandardowych cięć. Całość prezentuje się na szczęście o wiele lepiej niż wspomniany wcześniej fontange.