„Ludzie” – Dobre intencje to za mało | Recenzja | 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
W zeszłym roku na ekranach kin pojawił się wstrząsający oscarowy film dokumentalny, 20 dni w Mariupolu. Przedstawiał on początki wojny w Ukrainie z perspektywy korespondenta, Mstyslava Chernova. Niedługo później mieliśmy okazję obejrzeć świetny dokument Maćka Hameli, który z chwilą rozpoczęcia rosyjskiej inwazji spakował samochód i ruszył z pomocą humanitarną, a po jakimś czasie zabrał ze sobą także kamerę. Jego Skąd dokąd pokazywało ludzi, którzy opuszczają Ukrainę, zostawiając za sobą wszystko, co znają. Można było spodziewać się, że fabuły, mające za zadanie opowiedzieć o wojnie, to kwestia czasu. Efektem są Ludzie, dzieło polskich reżyserów, Macieja Ślesickiego (Tato i Sary) oraz Filipa Hilleslanda, który tym samym debiutuje pełnym metrażem.
Ludzie przedstawiają historie kilku kobiet w różnym wieku. Malutka dziewczynka, która dzieli swoją perspektywę z widzem, obserwuje pożogę z wózka dziecięcego, podczas gdy jej nastoletnia siostra (Maria Shtofa) za wszelką cenę walczy, aby ocalić jej życie. Niewidoma dziewczynka (Afina Ostapenko) zostaje opiekunką grupy osieroconych dzieciaków z niepełnosprawnością. Lekarka (Oksana Cherkashina) staje przed kilkoma dylematami moralnymi – zarówno w domu, jak i w szpitalu. Tatiana, matka-Rosjanka, próbuje odnaleźć swojego syna na froncie. Starsza kobieta (Nina Naboka) pozostaje z mężem w rodzinnej wsi z powodu braku sił na ewakuację. Całość przyjmuje formę kilku bardzo luźno powiązanych wątków, okazjonalnie spajających się ze sobą, gdy bohaterki przecinają się gdzieś w drodze ucieczki.
Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, czy jest to film brutalny, odpowiadam od razu – celem Ludzi jest pokazanie horroru wojny z całym jej okrucieństwem. Ten film krzyczy. Ślesicki i Hillesland chcieli usadzić widza na dwie godziny i rozbroić z mechanizmów obronnych jak najbardziej makabrycznymi obrazami. Na ekranie umierają dzieci i dorośli, zwłoki są spychane z wozów i palone w piecach lub zjadane przez wygłodniałą zwierzynę – w tych momentach na szczęście unika się pokazywania twarzy i nagości, ograniczono się do kształtów ciał pokrytych ubraniami. Wielowątkowość fabuły ma upchać w niej jak najwięcej aktów okrucieństwa, wyeksploatować różne konteksty cierpienia, obrazy, które mają nami wstrząsnąć, nie pozwalać na oddech, spinać mięśnie.
W efekcie, choć seans kopie w brzuch, część postaci została potraktowana po macoszemu – mam na myśli głównie lekarkę oraz starszą panią, których losy zostały rozpisane na zaledwie kilka scen. Ich wątki mają jedynie wnieść do filmu konkretną problematykę (czytaj: prywatność w trakcie wojny, dylemat lekarki wobec rosyjskiego żołnierza, niemoc ludzi starszych), nie rozwijając jej, co okazuje się szalenie niesatysfakcjonujące i niesprawiedliwe. Skoro postanowiono z każdej „zwyczajnej” kobiety wydobyć pokłady nieproszonego heroizmu, dlaczego zdecydowano się ten heroizm wartościować? Najwięcej czasu poświęcamy najmłodszym bohaterkom – nastolatce i niewidomej dziewczynce. Twórcy Ludzi skupili się głównie na dziecięcych bohaterach, by wycisnąć z widza jak najwięcej trudnych emocji.
Wątek grupki niewidomych dzieciaków na wojnie w założeniu jest szalenie ciekawy. Mimo że omijają ich dramatyczne obrazy, doskonale pojmują, co dzieje się dookoła. Zwracają uwagę widza na dźwięki, które są w filmie równie donośne, co obraz – często ogłuszają natężeniem wrzasków, wycia, rozpaczy, wystrzałów i kanonady. I to właśnie do tych bohaterów należy najlepsza część filmu, czyli pierwsze pół godziny, gdy bohater Cezarego Pazury zabiera dzieciaki na wycieczkę do zoo. Chce uchronić je przed terrorem do ostatniej możliwej chwili, więc naśladuje zwierzęce odgłosy i udaje, że słonie i żyrafy szczęśliwie hasają po swoich wybiegach. Choć może wydawać się to dość kuriozalne, dało mi to nadzieję na więcej ciekawych pomysłów, które opowiadać będą w sposób mniej dosłowny. Wyobrażałem sobie, w jaki sposób można wykorzystać motyw słuchu i jego braku, myśląc choćby o wystawie Repeat after Me, powstałej na weneckie Biennale – w performatywnym wideo cywilni uchodźcy opowiadali o swoich doświadczeniach, imitując z pamięci dźwięki śmiercionośnej broni. Skończyło się jedynie na wyobrażeniach. Ślesicki i Hillesland poszli w sentymentalizm, przez co stanęli na niebezpiecznej granicy między chęcią zwrócenia uwagi na istotny problem a szukaniem w nim sensacyjności.
Mimo wszystko wierzę w jak najszczersze intencje twórców. W kwestiach technicznych, trudno mieć tu większe zarzuty. Jak na kino wojenne przystało, film jest surowy w warstwie wizualnej, z ponurymi, wyblakłymi, często rozmazanymi kadrami. Dynamiczna kamera Mateusza Pastewski próbuje nadążyć za natężeniem okrucieństwa, a kompozycja kadrów, choć nie sili się na nowatorstwo, odpowiada temperaturze filmu. Piotr Gorszczyński całkiem zgrabnie to wszystko zmontował – choć wątki przeplatają się ze sobą w dość losowej kolejności, nie czujemy się pogubieni. Na pochwałę zasługują aktorzy, którzy grają tu w bardzo intensywnych tonacjach – każdy z odtwórców głównych ról spisał się solidnie.
**
W powieści Elizabeth Costello John Maxwell Coetzee za pomocą tytułowego porte-parole, swoistego alter ego, dywaguje na temat granic moralnych w sztuce. Bohaterka, dojrzała pisarka, oburzyła się lekturą powieści o spiskowcach, którzy podjęli próbę zamordowania Adolfa Hitlera, a następnie zostali pojmani i poddani torturom. Costello uznała, że niektórych rzeczy nie powinno się nie tylko czytać i oglądać, ale także tworzyć. Ofiarom należy się pamięć, lecz nie rozpamiętywanie ich ostatnich godzin, spędzonych w bólu i udręce. Czy się z tym zgadzam? Niekoniecznie – jak sam Coetzee, tworząc postać targaną przez niespójność i wątpliwości, ciągle kwestionującą swoje zdanie. Podczas seansu Ludzi pomyślałem jednak o jego/jej rozważaniach.
Czy w takim natężeniu bodźców, z którymi organizm próbuje walczyć za pomocą mechanizmów obronnych, jesteśmy w ogóle w stanie skupić się na problemie? A może jest to jedno z tych dzieł, które wprawia w jeszcze większą znieczulicę?
Mam wrażenie, że jeszcze za wcześnie na realizację filmów fabularnych o tym, co dzieje się u wschodnich sąsiadów, a przynajmniej w takiej konwencji. Aby powstały naprawdę dobre produkcje, filmowcy muszą najpierw nabrać trochę dystansu do tematu – na tyle, na ile to możliwe. Ślesicki i Hillesland postanowili pokazać największe okropieństwa wojny w sposób krzykliwy, dosłowny i mający jedynie szokować. Wierzę jednak, że zrealizowali swój film w raptownej odpowiedzi na tu i teraz, w akcie buntu, głośnego sprzeciwu, błagania, krzyku: „Nigdy więcej wojny!”.
Korekta: Oliwia Kramek
Miłośnik kina i teatru. Piszę i koordynuję social media. Z zawodu psycholog ze specjalizacją w biznesie.