Advertisement
AktualnościPublicystykaWywiady

„Wojna w detalach życia codziennego”. Rozmawiamy z Maćkiem Hamelą, reżyserem „Skąd dokąd”

Jakub Nowociński
Maciek Hamela / fot. Filip Wolski

Film dokumentalny „Skąd dokąd” w reżyserii Maćka Hameli znalazł się w oficjalnej selekcji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto i zostanie zaprezentowany w ramach sekcji poświęconej kinu dokumentalnemu TIFF Docs. Ten sukces nie jest jednak pierwszym wielkim wyróżnieniem dla filmu. Z Maćkiem Hamelą rozmawiałem już jakiś czas temu – był to majowy poranek, a kilka godzin później dokument został wyróżniony nagrodą dla najlepszego polskiego filmu podczas festiwalu Millenium Docs Against Gravity. Następnego dnia reżyser wyjeżdżał na festiwal w Cannes, aby również tam pokazać swoje dzieło w ramach sekcji ACID.

„Skąd dokąd” powstał w czasie realizowania akcji ewakuacyjnych w Ukrainie, na samym początku inwazji Rosji na Ukrainę. Maciek Hamela przemierzał tysiące kilometrów, pomagając ludziom, których świat, dosłownie i w przenośni, legł w gruzach. Jego współtowarzysze podróży zaczęli dzielić się swoimi historiami, obawami, doświadczeniami wojny – powstał z tego przeszywający portret zbiorowy, który zachwyca bolesną szczerością. Z reżyserem rozmawiałem między innymi o warunkach powstawania filmu, towarzyszących temu emocjach, a także jego inspiracjach i reakcji na odbiór dokumentu.

Jakub Nowociński: „Skąd Dokąd” przedstawia same początki wojny w Ukrainie. 24 lutego zeszłego roku obudziliśmy się do informacji, że zaczęła się inwazja. Czy pamiętasz, jak się o tym dowiedziałeś? Jakie myśli i emocje tobie towarzyszyły?

Maciej Hamela: Tak, pamiętam to bardzo dobrze. To był Tłusty Czwartek. Miałem bardzo złe przeczucia już od kilku dni i wydzwaniałem moich wszystkich przyjaciół w Ukrainie, prosząc ich, aby rozważyli wyjazd. Wszyscy mówili mi, że jest to panika siana przez Amerykanów. Obudziłem się o w pół do szóstej rano, wziąłem telefon do ręki i zobaczyłem, że to się dzieje naprawdę. Pamiętam śnieg pod oknem, byłem wtedy pod Warszawą w domu mojego ojca; no i  przeszywający smutek, bo nie myślałem, że Ukraina ma jakiekolwiek szanse w takim starciu. To pamiętam bardzo dobrze – smutek, że wydarza się niesprawiedliwość i jesteśmy wobec tego bezsilni. Tak się złożyło, że ten dom, w którym się wtedy obudziłem, stał się dosłownie dwa tygodnie później punktem przerzutowym dla wielu rodzin ukraińskich, które tam przewoziłem i które później znajdowały inne schronienie. Część zostawała tam na górze, jedna rodzina mieszka tam do dzisiaj. Surrealizm tego Tłustego Czwartku, tych kolejek po pączki i tego mroźnego lutowego dnia – to zostanie ze mną pewnie na zawsze.

W filmie widzimy, jak ewakuujesz  ludzi z Ukrainy. W jaki sposób podejmuje się decyzję o takiej formie pomocy – tak szlachetnej, ale bardzo ryzykownej i obdzierającej z poczucia bezpieczeństwa?

Nie wiem, czy tą decyzję się podejmuje. Jak się angażujesz, to pewne rzeczy dzieją się same, wynikają w sposób naturalny jedna z drugiej. Osób, które się zaangażowały w pomoc na samym początku wojny były w Polsce dziesiątki tysięcy, to było naprawdę pospolite poruszenie – od osób organizujących mieszkania, transporty, przyjmujących uchodźców na dworcach w Przemyślu czy w Warszawie, po tych osób pracujących na granicy. To naprawdę było bardzo wiele ludzi. Naturalnie wyszło, że kupiłem tego pierwszego vana trzeciego dnia wojny i pojechałem na granicę, a potem się dowiedziałem, że jeszcze większa potrzeba jest po drugiej stronie, bo tam brakuje kierowców. Ileś znajomych poprosiło mnie o wywiezienie ich rodzin. Po prostu przejechałem na drugą stronę.

Znając rosyjski miałem trochę ułatwione zadanie w docieraniu do ludzi. Potem to już poszło. Mój numer znalazł się na jakiejś grupie na Telegramie. Pamiętam, że w pewnym momencie, gdy przejeżdżałem przez granicę, miałem z dwadzieścia telefonów oczekujących w iPhonie – nie wiedziałem, że to jest w ogóle możliwe technologicznie, żeby to się tak zakolejkowałem w telefonie. To były telefony z Grecji, Francji, Stanów, Polski, Ukrainy. Dzwoniły rodziny różnych osób, proszące o wywiezienie kogoś, czy osoby stojące na przystankach. Wszystko się wtedy załamało, nie było żadnej logistyki, nic nie działało, nie funkcjonowało, przede wszystkim po stronie ukraińskiej, ale też po stronie polskiej.

Kadr z filmu “Skąd dokąd” / Materiały prasowe

Postanowiłeś nie tylko ewakuować Ukraińców, ale też to wszystko filmować. Skąd wzięła się ta decyzja – towarzyszyło ci poczucie misyjności czy był ku temu inny powód? W którym momencie narodził się ten pomysł – to było równoległe z decyzją o akcjach ewakuacyjnych, czy pojawiło się później w trakcie podróży?

Nie, na początku to w ogóle nie było powiązane z moim udziałem w ewakuacjach. Jeździłem sam, porzuciłem zdjęcia na granicy polsko-białoruskiej i wszystkie inne zajęcia. Nie wyobrażałem sobie pracy w filmie ani w pracy dziennikarskiej. Dostałem propozycję pracy w CNN w oddziale śledczym w Ukrainie, i choć wydawało się to pracą-marzeniem, to też odmówiłem. Skupiałem się na wożeniu ludzi, nie wyobrażałem sobie robić cokolwiek innego. Ten pomysł na przyprowadzenie kamery pojawił się później, dopiero pod koniec marca i wyniknęło to dość naturalnie. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela, Wawrzyńca Skoczylasa, który jest operatorem i z którym dużo pracowałem. Wiedziałem, że jest dobrym kierowcą i zapytałem, czy zechce ze mną pojechać, bo potrzebuję zmiennika w nocy. Zgodził się i wzięliśmy też kamerę – tak to się zaczęło. Nie wiedzieliśmy, czy coś z tego powstanie, czy to będzie możliwe, czy ludzie będą gotowi, aby cokolwiek opowiadać z kamerą w aucie. Ja jestem świadomy, że to są świadectwa i są unikalne – to wojna, mam nadzieję, jedyna w naszym pokoleniu, Miałem bardzo dużo wątpliwości, czy film powstanie i nic nie było pewne.

No tak, w końcu w tym przypadku niemożliwe było działanie z jakimkolwiek planem czy scenariuszem. Ile czasu spędziłeś w Ukrainie podczas wojny?

Spędziłem tam w sumie pół roku z małymi przerwami.

Stworzyliście boleśnie autentyczny obraz. Jak mniemam, zdjęcia musiały być absolutnie podporządkowane ewakuacjom. Pracowałeś z czterema operatorami. Czy realizatorsko było to trudne zadanie? Czy w tym aspekcie także pojawiły się jakieś wyzwania?

Było dużo wyzwań. Było dokładnie, jak mówisz – podporządkowaliśmy zdjęcia ewakuacjom i dlatego cały film odbywa się w aucie. Kręciliśmy tylko odbiory, całą drogę, dojazdy, powitania (różnie to było, w zależności od destynacji). Inne zdjęcia mogliśmy realizować tylko podczas powrotów, ale staraliśmy się nie tracić na to czasu. Skupialiśmy się na tym, żeby jak najszybciej robić trasę tam i z powrotem i jechać po kolejne osoby. Wyzwań było dużo – drogi w Ukrainie są zniszczone, często nie ma sieci, trudno się tam odnaleźć. Są to takie wyzwania, które były też bez kamery. Kamera utrudniała poruszanie się po strefach przyfrontowych, gdzie jest zakaz filmowania obiektów wojskowych. Nie skupialiśmy się na tym, bo to nie jest film o wojsku. Mieliśmy różne, większe i mniejsze kłopoty, ale w porównaniu z tym, co przeżywają na froncie ukraińscy żołnierze, to naprawdę była pestka.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką – „Wilczyca” (1982)

Myślę, że to, że film odbywa się w samochodzie jest jego mocą i pięknem. Widz przez półtorej godziny może przebyć z wami tą trudną podróż. Mamy tu portret zbiorowy, zebranych z tych wszystkich doświadczeń i historii ludzi, dla których świat taki, jaki znają skończył się bezpowrotnie. Te historie rozdzierają serce; wiele z tych osób to dzieci. Jakie emocje towarzyszyły ci podczas tych spotkań, podroży?

W pewnym momencie musisz wyłączyć emocje, żeby coś takiego robić. Byłem skupiony na bezpiecznym dojeździe, znalezieniu bezpiecznej trasy, na upewnieniu się, że nie wpadniemy pod ostrzał, że wybierzemy drogę, na której są jeszcze mosty, na organizacji tym ludziom dalszej trasy, pobytu albo zapewnieniu im jakiejś specjalnej opieki. Czasami równolegle organizowałem inne ewakuacje, na przykład większymi środkami transportu, busami. Stworzyliśmy oddolną siatkę wolontariuszy, organizujących pomoc humanitarną, która jeździła w drugą stronę. Byliśmy cały czas na łączach. Przez znajomość rosyjskiego, wiele rzeczy trafiało do mnie; cały czas musiałem jakieś rzeczy tłumaczyć, wyjaśniać, zadzwonić do kogoś po stronie ukraińskiej. Byłem skupiony na organizacji i to mi pomogło nie zatopić się w tych historiach wtedy, gdy to się działo. Te emocje poczułem po jakimś czasie, gdy oglądałem te materiały w studiu montażowym z Piotrem Ogińskim, moim montażystą. Wtedy dopiero się pojawiły w pełnym wymiarze.

Kadr z filmu “Skąd dokąd” / Materiały prasowe

Wiesz, gdzie teraz są bohaterowie twojego filmu? Masz z nimi kontakt? Wiem, że jedna z rodzin jest dalej w domu twojego ojca w Warszawie.

Tak, ale tej rodziny finalnie nie ma w filmie. Z filmowych bohaterów, mam kontakt z całkiem sporą ilością osób. Odnowiliśmy go przy okazji premiery filmu. Rodzina Sofijki, czyli dziewczynki z karteczką, mieszka dalej w Konstancinie, w miejscu, które im zorganizowałem i do którego ich zawiozłem. Oni byli na premierze (która odbyła się 14 maja w ramach festiwalu MDAG – przyp. red.). Anna, która była w batalionie Azow, też była na premierze i wtedy widziałem ją pierwszy raz, odkąd jechaliśmy. Spędziliśmy trochę czasu wspólnie dwa dni temu w Warszawie, to było dla nas bardzo ważne i emocjonalne. (Nie na premierę, bo wsiadła do złego pociągu, ale) na drugi pokaz zdążyła też Gloria Sifa z Kongo, która przyjechała z Berlina. Przeszła tam przez osiemnaście operacji i co prawda kuleje, ale już chodzi. To było wzruszające spotkanie, bo nie widzieliśmy się od tamtego czasu. Mam jeszcze kontakt z kilkoma osobami, z tymi co mieszkali u mnie w domu. Z niektórymi zupełnie nie mam. Rodzina Saszy z początku filmu jest w Ukrainie, pod granicą polską. Mają nowe dziecko, on ma prace jako traktorzysta, czyli robi to samo co robił w swojej wsi na Dombasie. Ich dom został zniszczony doszczętnie 10 kwietnia w wyniku obstrzału, a krowa, Krasunia, zginęła od odłamków.

Nie jest to twoja pierwsza styczność z dokumentem, ale chciałbym też zapytać o reportaż. Czy twoje doświadczenie reportera radiowego pomogło ci stworzyć ten film. Jakie są różnice między tworzeniem reportażu a dokumentu?

Wiesz, ja myślę, że nie jestem takim stricte reporterem radiowym. Robiłem podcasty, do których podchodziłem trochę jak do filmu dokumentalnego. To są takie słuchowiska z terenu. Kocham tą formę dokumentalną, uważałam, że jest to po prostu niezwykle szlachetna forma dokumentalna, pozwalająca naprawdę często dużo opowiedzieć niż film i zbliżyć się do bohaterów w sposób niezwykły. Na pewno mnie to częściowo uformowało. Słucham bardzo dużo dokumentów radiowych w formie podcastów, głównie amerykańskich (Radiolab, This American Lab). Ta seria podcastów pt. „Plan B”, które stworzyłem razem z Adamem Bochińskim dla audioteki, to był naprawdę duży, roczny projekt, który był dużą szkołą montażu historii. Bardzo długo to montowaliśmy. Ja po prostu bardzo lubię rozmawiać z ludźmi i bardzo lubię ich słuchać, więc dla mnie dokument to zawsze historia ludzka. Ostatni krótki metraż, który robiłem z Tatianą Chistovą, to też była taka mocno przegadana półgodzinna historia; właściwie były to zmontowane rozmowy starszych ludzi, którzy dzwonili na covidową linię pomocową, stworzoną dla nich przez miasto Petersburg, z tym że ta linia pomocowa nie była w stanie w żaden sposób im pomóc. Oni mogli po prostu zadzwonić i się wygadać, powiedzieć, że nie mają już środków na życie, nie mogą wyjść z domu, bo ludziom starszym w Rosji zabroniono wychodzić z domu i tak radzono sobie z problemem rozprzestrzeniania się covidu wśród osób starszych.  Ludzie byli odcięci od emerytur, leków, listów i codziennej pomocy. To była bardzo słowna opowieść. Dużym wyzwaniem tego filmu było znalezienie tych pauz, aby widz mógł na chwilę odpocząć od słuchania i czytania napisów.

Kadr z filmu “Skąd dokąd” / Materiały prasowe

„Skąd Dokąd” zadebiutowało na festiwalu Millenium Docs Against Gravity, który właśnie odbywa się w kilku większych miastach w Polsce, a już jutro jedziesz, aby pokazać go na festiwalu w Cannes. Gratuluję, to ogromny sukces. W momencie, gdy rozmawiamy, odbywa się tam jego pierwsza projekcja. Powiedz mi, jak wyglądała twoja droga do Cannes.

Pojawienie się w Cannes na pewno przyspiesza życie filmu. Przekonałem się o tym. Ale powiem ci też, że dla mnie ważne było, aby ten film miał swoją premierę w Polsce i to właśnie na tym festiwalu, Millenium Docs Against Gravity, który jest najbliższym mi festiwalem i z którym jestem związany od wielu lat, ale też który wsparł nas na samym początku tej drogi. Karol, Mateusz, Wojtek i Artur (zarząd festiwalu – przyp. red.) byli na naszych projekcjach produkcyjnych i od początku powiedzieli, że ten film wezmą. Dało nam to kopa, że musimy ten film skończyć do maja. To było dla mnie bardzo ważne.

Przeczytaj również:  Filmawka na Great September Showcase Festival & Conference 2024 – na jakie koncerty najbardziej czekamy?

Oczywiście, Cannes jest oknem na świat i trampoliną dla każdego filmu, który się tam pojawia, jeśli dobrze się to wykorzysta. Dla mnie jest to dodatkowo ważne, ponieważ siedem lat mieszkałem we Francji i tam studiowałem. Tam zaczynałem pracę w branży filmowej. Ta historia z Cannes zaczęła się właściwie gdzieś w lecie, gdy do projektu dołączył mój przyjaciel, Jean-Marie Gigon, który został naszym koproducentem i to nas też zmusiło do pracy na montażu z trzema językami równocześnie, czyli z napisami w języku polskim, angielskim i francuskim. To było spore wyzwanie, ale sprostaliśmy temu i się opłaciło. Nie do końca wierzyłem, że my się tam z tym filmem dostaniemy. Bardzo mało dokumentów jest pokazywanych w Cannes co roku, a my robiliśmy kino kameralne (może teraz nie jest już ono tak kameralne, ale nie myślałem, że trafi do miejsca takiego jak Cannes). Natomiast jesteśmy tam w sekcji ACID (Association for the Distribution of Independent Cinema – przyp. red.), w której pokazywane są wspaniałe filmy. To jest taka sekcja, której selekcję przeprowadzają wyłącznie twórcy, reżyserzy i dostaliśmy się tam jednogłośnie. Wiedzieliśmy o tym ze sporym wyprzedzeniem, ponieważ film był pobrany od razu. Bardzo się cieszę, że go tam go pokazujemy, w takiej sekcji troszkę z dala od głównych fleszy, nastawionych na filmy w konkursie głównym. Myślę, że to jest właściwe miejsce dla tego filmu, a i tak wykorzystamy to, że tam będziemy, do tego, żeby mówić o wojnie, przypominać, że ona ciągle trwa, że ludzie cierpią, ale też, że bez naszej pomocy Ukraina nie wygra tej wojny i po prostu, że trzeba działać, obojętnie gdzie się jest; trzeba znaleźć swoją małą działkę i jakoś pomagać, bo ta wojna dotyczy nas wszystkich.

Mam nadzieję, że świat otworzy się na dokumenty i więcej z nich będzie pojawiało się na festiwalach. W zeszłym roku Wenecję wygrał dokument („Całe to piękno i krew”), więc może jest to furtka na pewne zmiany w tej kwestii.

I jeszcze w zeszłym roku Berlinale.

Tak, faktycznie. Wspominałeś, że studiowałeś przez siedem lat we Francji, dokładniej w Paryżu. Jak francuska szkoła wpłynęła na twoje myślenie filmowe?

Myślę, że najbardziej na moje myślenie filmowe wpłynął ten czas, spędzony w Paryżu, w dużej mierze w kinie. Paryż jest miastem, wydaję mi się, z największą ilością kin na świecie, może jeszcze Nowy Jork jest podobny pod tym względem. Niezależnych kin w Paryżu jest zatrzęsienie; miałem okazję oglądać tam retrospektywy, trudne do obejrzenia filmy największych twórców i nazwisk, które mnie uformowały. Ta dostępność miała dla mnie ogromne znaczenie. Myślę, że to przede wszystkim z tego czerpałem.

Każdy odbywa swoją drogę do kina, moja nie była prosta i była dość długa. Mój poprzedni film, który kręciłem w Ukrainie, do tej pory nie ujrzał światła dziennego, mimo że była to bardzo długa, skomplikowana produkcja i bardzo dużo kosztowała, ale nie mogliśmy tego filmu pokazać, pomimo że go zmontowaliśmy. Czasami te drogi są nieoczywiste – moja, myślę, że też taka jest, ale najważniejsza jest wytrwałość i ona po prostu procentuje.

Kadr z filmu “Skąd dokąd” / Materiały prasowe

Wspominałeś też o dokumencie, który kręciłeś na granicy polsko-białoruskiej, który przerwałeś na rzecz ewakuowania Ukraińców. Prace nad tym projektem zostały całkowicie wstrzymane czy będziemy mieli okazje go jeszcze zobaczyć?

Nie sądzę [że będzie można go zobaczyć]. Powstaje kilka bardzo dobrych dokumentów na ten temat, które będą się pojawiać w najbliższym roku. Znam co najmniej cztery. Mój film dotyczył bardzo konkretnej rzeczy, czyli budowy muru i miał być opowieścią o obojętności osób, mieszkających w pobliżu muru, które państwo polskie buduje na granicy. Mur powstał, ja zupełnie nie miałem czasu tam jeździć i było to dość skomplikowane, więc film w formie, którą sobie wyobrażałem nie powstaje, ale nie żałuję, że to porzuciłem.

Mam nadzieję, że przed tobą jeszcze ogrom sukcesów. Dziękuję za ten film i za wszystko co robiłeś, podczas dalej trwającej wojny w Ukrainie. Mam nadzieję, że ten film przede wszystkim przekaże, że wojna dalej trwa. Wydaje mi się, że za granicą ten temat trochę ucichł, też masz takie wrażenie?

 Tak, zdecydowanie. Ten temat do niektórych miejsc prawie nie dotarł, a potem szybko ucichł. Jest tak , że życie jest silniejsze niż śmierć, a jeśli ta śmierć dotyczy czegoś, co jest bardzo oddalone, to nie chcemy temu poświęcać uwagi. Tak samo jak nie chcemy poświęcać uwagi własnej śmierci i jest to naturalne. Francja jest krajem dosyć oddalonym od Ukrainy, który przeżywa swoje fale uchodźców, uciekających przed wojnami w Afryce, którzy mają do Francji zdecydowanie bliżej, więc oni mają styczność z tym fenomenem od lat i trochę inną perspektywę na to wszystko. Jestem przekonany, że to jest wojna o wartości europejskie, które reprezentuje Ukraina i dlatego powinniśmy by w tym wszystkim w Europie solidarni. Taka była intencja tego filmu – pokazać wojnę, odbijającą się w detalach życia codziennego, do którego każda osoba może znaleźć odniesienie, bardziej niż do filmów, które są kręcone w okopach, bo to jest dla wielu osób zbyt duża abstrakcja.

Korekta: Zosia Sikora

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.