„Monkey Man” – Czy wizja wystarczy? | Recenzja | Octopus Film Festival 2024
Dev Patel od dzieciństwa pasjonował się kinem akcji. Z zamiłowaniem oglądał filmy, takie jak Wejście smoka, Oldboy, John Wick czy… wszystkie akcyjniaki z Brucem Willisem w roli głównej. Nie dziwi zatem, że w swoim pełnometrażowym debiucie reżyserskim sięgnął właśnie po ten gatunek. Możemy zatem uznać, że Monkey Man powstał z miłości, czerpiąc garściami z dobrodziejstwa wymienionych tytułów. Czy to jednak wystarczy, aby okazał się udanym seansem?
Ciekawe są początki pracy nad scenariuszem, które sięgają 2014 roku. Dev Patel, Brytyjczyk z indyjskimi korzeniami, zapisał na kartce hasło „monkey man”. Na początku nie wiedział, w jaką stronę go zaprowadzi. Udało mu się jednak stworzyć zarodek fabuły, po czym zatrudnił swojego kumpla, Paula Angunawelę, do napisania filmu. Po kilku miesiącach pracy, scenarzysta stwierdził, że tekst sprawia mu zbyt wiele trudności i potrzebuje pomocy Patela. Ostatecznie, Monkey Man ma dwóch scenarzystów. Czy historia ta może zwiastować twórczy sukces, czy raczej katastrofę?
Tytułowy człowiek-małpa, Hunaman, to jeden z najbardziej intrygujących bogów hinduistycznego panteonu. Film rozpoczyna się retrospekcją: matka Kida opowiada mu historię bóstwa o twarzy małpy, który usiłował zjeść słońce, myląc je z mango. Za tę pomyłkę został ukarany przez bogów, którzy odebrali mu jego wyjątkowe moce. To popularna opowieść związana z indyjską kulturą; jak jednak spaja się z fabułą filmu? Główny bohater nosi pod powiekami bolesną traumę z dzieciństwa. Opowiadana przez matkę legenda jest jednym z niewielu szczęśliwych wspomnień, które udało mu się zatrzymać. Po latach dorosły Kid noc w noc przywdziewa maskę małpy i daje się obijać w nielegalnych walkach w podziemnym fight clubie. Ale widma przeszłości w końcu się o niego upominają – bohater rozpoczyna niebezpieczną grę, której celem jest wielka zemsta.
Jedno jest pewne: Dev Patel miał wizję. Chciał, żeby było brawurowo, immersyjnie i tak, jak podejrzał w swoich ulubionych filmach. Co więcej, ma nawet warsztat reżyserski – realizacyjnie wiele mu się w tym filmie udało. Nie ma jednak czegoś równie istotnego – umiaru, przez co Monkey Man jest filmem boleśnie przestylizowanym. Co drugie miejsce akcji jest tu skąpane w świetle neonów i zanurzone w papierosowym dymie. Jeśli szkło się tłucze, to na milion kawałków; jeśli ktoś krzyczy, to ze śliną cieknącą na twarz widza; jeśli zapala się zapałkę, to tylko w slow motion. Patel ma słabość nie tylko do zwolnionego tempa, lecz również do przyspieszenia – a najlepiej przeplatać te dwa efekty. Umiłował sobie także rozedrganie kamery, ciasne kadry, liczne detale i zbliżenia. W każdej scenie Monkey Man mamy do czynienia z patchworkiem co najmniej kilku różnych pomysłów. Cel, jak mniemam, został osiągnięty: ekran pulsuje, jest dynamicznie i intensywnie. A wciąż jednak nieciekawie.
Historia nie ma bowiem tyle mocy, ile chciałyby z niej wykrzesać wspomniane środki wyrazu. To bardzo prosta opowieść, którą widzieliście w kinie już wielokrotnie – głównym bohaterem rządzi pragnienie zemsty i… to w sumie tyle. Nie wiemy o nim nic więcej. Może oprócz tego, że potrafi wydobyć z siebie empatię potrzebną do dokarmiania bezpańskiego psa – choć może to także czyni interesownie? A może nadmiernie się z owym psem identyfikuje? W każdym razie nie ma co liczyć na wgłębienie się w rys psychologiczny postaci. Tę potrzebę mają nam zaspokoić sentymentalne retrospekcje do idyllicznego dzieciństwa Kida, które przeplatają się, dla kontrastu, z brutalnymi scenami walki.
To jeden z największych problemów filmu – brak mu niuansowania emocjonalnej tonacji. Każdy wątek zapisany w scenariuszu Patela i Angunaweli jest zszyty grubymi nićmi. Jeśli ktoś się cieszy, to euforycznie. Jeśli ktoś się złości, to w animalistycznym amoku. I również takie skrajne emocje próbuje się wywołać w widzu, choć niestety bezowocnie. Retrospekcje z dzieciństwa bohatera mają nas poruszyć, lecz okazują się pustym, ckliwym obrazkiem. Sceny pościgów mają posadzić na krawędzi fotela i zlać czoło potem, ale trudno upatrywać w nich czegoś więcej niż kilku efekciarskich obrazków. Większość z nich wydaje się zlepkiem tego, co kino już wcześniej zaoferowało. Dev Patel naoglądał się Johna Wicka i próbuje przenieść go na ulice rozwarstwionych i pachnących curry Indii. Jeśli to Wam wystarczy, być może będziecie bawić się na Monkey Man całkiem nieźle. Bez sensu jednak szukać w tym filmie prawdziwych emocji.
Dev Patel, choć po Skinsach i Zielonym rycerzu posiadający moją dozgonną sympatię, nie miał szansy wykrzesać ze swojego bohatera głębi – paleta jego emocji okazała się szalenie uboga, ograniczająca się do kilku stanów, gdzieś pomiędzy rozsadzającą furią a zdeterminowaniem do walki. Trzeba jednak przyznać, że pomaga mu naturalna charyzma, a na uznanie zasługują kaskaderskie wyczyny – w scenach walki i pościgów aktor prezentuje się świetnie.
Najciekawszym elementem filmu są polityczno-religijne aluzje do współczesnych Indii, choć wnioski często są tu dość banalne: biedni są skrajnie biedni, a bogaci są skrajnie bogaci. Gdzieś daleko w tle możemy zauważyć bardziej złożone problemy, takie jak eksmisje rdzennych mieszkańców czy problemy mniejszości muzułmańskich, lecz nie odgrywają one w filmie znaczącej roli. Pojawiają się także hidźry – religijna kasta, kojarzona z androgynicznymi bóstwami hinduizmu, do której należą osoby transpłciowe, określane w Indiach jako trzecia płeć. I chociaż to wątek, który najbardziej mnie w całym Monkey Manie zaintrygował, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pojawił się w filmie tylko po to, aby nadać mu jakikolwiek pozytywny wydźwięk – żeby nie było, że zemsta jest tylko zemstą, pozbawioną głębszego sensu.
Dev Patel pokazał w Monkey Manie, że posiada warsztat niezbędny do reżyserowania filmów akcji. Same narzędzia jednak nie wystarczą. Brakuje mu jeszcze umiaru i dobrego scenariusza. Pisanie może zostawić komuś innemu – nie każdy film musi być w końcu kinem autorskim. Mam nadzieję, że w przyszłości uda mu się stworzyć naprawdę dobre dzieło. Jak nie kibicować komuś, kto ma do kina tyle serca?