„To kino, które ma poruszyć”. Rozmawiamy z Moniką Majorek, reżyserką „Innego końca nie będzie”
Na koncie ma już kilka krótkich metraży, lecz Innego końca nie będzie jest jej debiutem pełnometrażowym. Film miał swoją premierę na 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (Konkurs Perspektywy), a już za chwilę będzie można go zobaczyć podczas 40. Warszawskiego Festiwalu Filmowego (Konkurs Międzynarodowy). Portret rodziny po stracie ojca głęboko porusza – poruszył także mnie, więc od razu wiedziałem, że chcę z nią porozmawiać. Monika Majorek zadebiutowała bowiem w sposób, który mówi nam, że jeszcze wielokrotnie usłyszymy o niej i jej twórczości. W Gdyni miałem przyjemność porozmawiać z nią dwa dni przed Młodą Galą, na której jej film zdobył dwie nagrody – Nagrodę marki Hortex za świeże spojrzenie i Nagrodę marki Dr Irena Eris za najodważniejsze spojrzenie.
Jakub Nowociński: Innego końca nie będzie to Twój debiut i autorski scenariusz. Skąd wziął się na niego pomysł?
Monika Majorek: Pomysł pojawił się na ostatnim roku studiów, osiem lat temu, kiedy szukałam czegoś na film dyplomowy. Zobaczyłam w internecie jakieś zdjęcia na zasadzie odtwarzania fotografii z dzieciństwa, inscenizacji scen. Zazwyczaj było to robione w taki komediowy sposób. Jedno zdjęcie przykuło moją uwagę. To była trójka dorosłych osób, widać, że z przeszłością, bardzo mocno osadzonych. Obok zdjęcie z ich dzieciństwa, ich jako totalnie beztroskich, w innych relacjach, bez sztywności w ciele. Pomyślałam, że fajnie byłoby zrobić film, który łączy się z tematem odtwarzania wspomnień rodzinnych, konfliktów, jakichś masek, jakie przybieramy w rodzinie.
Bardzo szybko ten pomysł wyrósł poza dyplom i zaczęłam z nim pielgrzymować. To bardzo wydeptany pomysł. Historia tego debiutu to równocześnie historia odrzucenia, między innymi przez różne instytucje finansujące, które nie widziały w nim potencjału na shorta, ale dały mi jasny sygnał, że jest w tym temat na fabułę. Wreszcie w 2019 roku trafiłam na StoryLab.pro. Mieli w ofercie program Akcelerator #mikrobudżet. W ramach niego dostałam konsultanta scenariuszowego, który przez sześć miesięcy towarzyszył mi przy procesie pisania. Czułam, że bardzo potrzebuję tego wsparcia – pierwszy raz pisałam tak dużą historię, a pisanie samemu to bardzo powolny, samotny proces. Tutaj miałam pół roku rozmów z „terapeutą od scenariusza”, w trakcie którego powstał pierwszy draft.
Od początku stawiałaś na motyw śmierci członka rodziny? Z kim się konsultowałaś, żeby podejść do tego tematu w sposób delikatny, ale jak najbliższy prawdzie?
Z jednej strony inspiracja była we mnie samej. Wiele lat temu doświadczyłam śmierci rodzica. Wiedziałam, jakie uczucia się z tym wiążą i jak wyglądają te następne lata po stracie. To wydarzenie bardzo kształtujące, determinujące wchodzenie w dorosłość. Szybko tracimy spadochron, skrzydła. Ten moment zawieszenia, kiedy nie wiemy jeszcze, jak sobie z tym poradzimy, wydawał mi się ważny do przeniesienia na scenariusz. Ale też trudny. To taki zbiór odczuć: nie generuje scen, nie jest akcyjny, nie jest czymś, co napędza fabułę. To temat psychologiczny, który warto rozłożyć na czynniki pierwsze.
Śmierć pojawiła się w projekcie szybko. Bardzo chciałam zobaczyć na ekranie, jak radzą sobie z tym dzieci – te, które z tym zostają. Pokazać, co dzieje się po, a nie w danej chwili. Żeby zbudować film na momencie wielkiej wyrwy. To wbrew pozorom jest dość trudne, wymaga dużego skupienia na aktorach i zaufania, że widz będzie chciał z nami w tym momencie utknąć. Zatopi się w tym, nie będzie oczekiwał fajerwerków. To takiego typu wyzwanie, które chciałam sobie postawić, żeby zrobić film bez ozdobników. Skupić się tylko na fabule i języku filmu.
Uważasz, że reżyser czy reżyserka powinni się emocjonalnie dystansować od tematu czy drążyć go w sobie i ciągle się w niego zagłębiać?
Kurczę, nie wiem, czy da się zdystansować. Może się da, ale nie chciałabym. To byłoby nie fair wobec aktorów i ekipy. Jako reżyserka proszę swoich współtwórców, żeby coś poczuli. Już na jego etapie scenariusza czuć było, że on porusza jakieś struny. Jeśli porusza je dobrze, to wiadomo, że na planie zostanie włożone w to bardzo dużo serca i uważności.
To był taki plan zdjęciowy, że często zamieraliśmy z ekipą przy podglądzie. Było trochę łez, gdy widzieliśmy Maję [Pankiewicz] czy Bartka [Topę – przyp. red.] na ekranie. Odpowiadając na pytanie, nie chciałabym się dystansować, bo proszę widzów, żeby otworzyli się na ten film. Jedyny sprawiedliwy sposób realizacji tego, to na w pełni otwartym sercu.
W tym filmie bardzo poruszył mnie ten rodzinny portret, niesamowicie szczery i autentyczny. Wiem już, że poprosiłaś aktorów, żeby spędzili ze sobą trochę czasu przed planem i ugotowali rodzinny obiad. Opowiedz, jak jeszcze udało się tak świetnie zgrać obsadę.
Ten proces dobierania obsady trwał około dwóch lat. Bardzo mi się marzyło , żeby główną rolę zagrała Maja Pankiewicz. Ostatnie cztery drafty pisałam już tak naprawdę, myśląc o niej i dostosowując bohaterkę pod nią, chociaż jeszcze zbyt dobrze się nie znałyśmy. Później pojawiło się wielkie pytanie, jak do niej dobudować rodzeństwo. Musieliśmy w bardzo nienaturalnym środowisku castingowym stworzyć taki klimat, aby aktorzy mogli otworzyć się na siebie i ze sobą pobyć. Viola Borcuch wysłała mi self-tape’a Sebastiana Deli. Powiedział swoją kwestię dokładnie tak jak Pipek w mojej głowie. Idealnie kliknęło między nim i Mają, ale pojawiło się kolejne wielkie wyzwanie – trzeba jeszcze znaleźć Ajkę. Szukaliśmy kogoś w wieku bardzo granicznym, więc musieliśmy brać pod uwagę to, że ta osoba w tym czasie może się na maksa zmienić: jej fizjonomia, głos, ale też poczucie samoświadomości, wstydu, którego się nabiera z czasem. Klementyna Karnkowska nie miała tego wstydu i skrępowania. Była chodzącą naturalnością. Od razu kliknęła z Mają i Sebastianem.
Wcześnie pojawiło się marzenie, żeby rodziców nagrali Agata Kulesza i Bartek Topa, do czego podchodziłam z nieśmiałością, bo to w końcu debiut. To trudne role, bo nie ma ich bardzo dużo na ekranie, a jednocześnie silnie oddziałują na te dzieci. Cieszę się, że to się udało. Zaprosiłam świetnych aktorów, którzy kochają robić kino. Bartek i Agata to są ludzie, którzy mogliby zamieszkać na planie filmowym. Cieszyli się, że tam są. Dali nam poczucie pewnej równości na planie – wszyscy musimy wspólnie zakasać rękawy, niezależnie od funkcji czy doświadczenia planowego.
Bardzo chciałam zrobić próby ze wszystkimi aktorami, ale w tak dużej grupie jest to bardzo trudne. Mieliśmy okazję spotkać się indywidualnie, w mniejszych grupach, na czytaniu, i właśnie na obiedzie. I to na obiedzie szczególnym, bo w dekoracjach filmu, w tym domu. Na kilka dni przed planem produkcja i scenografia dały nam możliwość stworzenia takich warunków, żeby aktorzy przyjechali już jako postacie. Nie reżyserowałam tego spotkania, tylko im towarzyszyłam. Każdy miał swoje wewnętrzne i zewnętrzne zadanie, był to rodzaj improwizacji, która miała im pomóc poczuć, co za chwilę stracą jako rodzina, kiedy wejdą w zdjęcia.
Maja, Sebastian i Klementyna wspaniale zagrali rodzeństwo.
Mieliśmy dosyć dużo zdjęć próbnych, więc ta trójka rodzeństwa mogła już wcześniej się poszukać. Dowiedzieć się, jaki mają styl, co ich bawi, a co nie. Zaprosiłam ich na etapie budowania dekoracji do wytapetowania pokoju, żeby mogli spędzić ze sobą całe popołudnie. Zrobiliśmy też grilla, żeby poczuli się swojsko w tym miejscu, poznali topografię domu. Żeby nie mieli później poczucia na planie, że poruszają od markera do markera.
Maja jest idealną osobą do zagrania tej postaci. Jest w niej duża siła, ale widać pod nią wrażliwość i delikatność.
Tak. Myślę, że to postać niełatwa do polubienia. Idzie do rodziny po pewne odpowiedzi. Nie prosi o nie, tylko wchodzi z buta i wbija kij w mrowisko. Przełamuje tabu w dość brutalny sposób, choć czuć w niej bardzo dużo wrażliwości, empatii. Wydaje mi się, że w żałobie jesteśmy pozbawieni filtra. Wszystko nas tak parzy i boli, że ciężko robić podchody. Albo jest się szczerym, albo się zamyka. Maja balansowała między jednym a drugim. Raz ma żal do siebie, raz do innych, do ojca, do świata. Czasem ten ból jest nie do zniesienia. To też postać, która niełatwo się rozpłacze. Nie powie, że jest jej źle. Na pewno chciałaby radzić sobie lepiej niż sobie radzi.
Ja nie miałem żadnego problemu z polubieniem Oli. Miałem za to problem z resztą rodziny. Pytałem: „Dlaczego tak udajecie, że wszystko jest okej?”. Musiałem wydobyć z siebie empatię dla nich, nie dla postaci Mai.
A co Ci pomogło ich zrozumieć?
Musiałem uświadomić sobie, że to po prostu inny sposób radzenia sobie. Oni byli tam przez ostatnie dwa lata, a jej nie. Radziła sobie w inny sposób. Przecież żaden sposób nie jest lepszy od drugiego. Uświadomiłem sobie, jak pochopnie ich oceniłem. Wracając do scenografii, bardzo mi się podobało, jak każdy element filmu mówi: „to jest prawda”. To jak się ubieramy, chodząc po domu. To, że gdzieś w tle słychać pralkę.
Jesteś pierwszą osobą, która zwraca na to uwagę! Świetnie, że mogę wykorzystać ten moment, żeby podziękować Marcie Kossakowskiej i Elżbiecie Frąckiewicz, kostiumografkom. Spotkały się z dużą trudnością, by stworzyć kostiumy do filmu, który ma być tak normalny i prosty – jak w prostocie tych kostiumów nie pójść w jakiś banał. Pamiętam te rozmowy o tym, jak chodzi się po domu, w którym jest zimna podłoga. Jakie masz ulubione kapcie, co wisi w przedpokoju.
Podłoga jest zimna, więc do kapci koniecznie trzeba założyć skarpetki.
Dokładnie! A jak robisz pranie, to nie składasz go od razu i nie schowasz do szafy. Pamiętam, że Oliwia Waligóra, scenografka, skupiała się na tych malutkich elementach życia, które dodają realizmu. Typu: gdy wyjeżdżasz z domu i zostawiasz swój pokój, to on staje się przechowalnią rzeczy, bo nie będzie na ciebie czekał. Ten dom żyje. I dom jest bardzo ważnym bohaterem tego filmu.
Poczułaś już, że ten film to Twój sukces artystyczny? Spełnia on wymogi, które masz wobec samej siebie jako artystki?
Poprzeczka była postawiona o tyle wysoko, że jeszcze nigdy nie zrobiłam tak aktorskiego filmu. Dla mnie jako bardzo introwertycznej reżyserki nie jest to takie superłatwe, żeby wejść w rozmowy z aktorami, którzy są bardzo wymagającymi twórcami. Wymagają zarówno od siebie, jak i od innych twórców. Jest to duże błogosławieństwo, bo fajnie być sprawdzaną na każdym kroku. To nie jest egzamin do zdania, tylko kino, które ma poruszyć. Im więcej pytań sobie zadamy, im więcej wątpliwości rozwiejemy w sobie, tym mniej będzie miał ich widz. To zawsze trudna lekcja, pewnie zwłaszcza przy debiucie. Przy każdym kolejnym filmie będę mogła odwołać się do tego doświadczenia. Tu mogłam odwoływać się do swoich filmów krótkometrażowych, ale one nie dawały poczucia wejścia aż tak głęboko w dany temat.
Sukcesem dla mnie jest to, że nie miałam jeszcze projekcji filmu, podczas której ten film kogoś nie dotknął. Cieszę się, jeśli dotyka w przejmujący, dobry sposób. W okresie postprodukcji, gdy testowaliśmy ten film na różnych odbiorcach, zdarzało mi się dostać telefony dwa, trzy dni po projekcji, że osoba wciąż nie może się pozbierać po seansie. To, że film kogoś dotyka, to nie zawsze łatwe uczucie dla mnie jako reżyserki, bo często o oznacza, że widz przeżył coś podobnie trudnego, co bohaterowie. Ale to chyba taki „urok” robienia filmu o trudnych sprawach Bardzo nie chciałam dawać poczucia, że po śmierci – po stracie – nie ma już nadziei. Nadzieja jest zawsze, tylko musi upłynąć różna ilość czasu.
Jeśli chodzi o sukces artystyczny, to mam nadzieję, że on jest jeszcze przed tym filmem. Sam fakt, że tutaj jesteśmy, jest niebywałym sukcesem. Ha, mam swój debiut na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, wow! Dziesięć lat po pójściu do szkoły filmowej. Bardzo mnie cieszy, że oglądają to zarówno osoby z branży, jak i widzowie, którzy kochają ten festiwal i mają potrzebę porozmawiać po seansie. Fajnie na takim spotkaniu zobaczyć, co kto z tego filmu wybrał, co zobaczył i usłyszał. Ty wspominasz o pralce – nikt nigdy tego nie zauważył albo mi o tym nie powiedział. To też takie małe rzeczy: jak głośno ma wirować, w której części pokoju, jak i kiedy ją słyszymy. To fajne – totalna satysfakcja, jak okazało się, że to dodało prawdy do tego domu. To są te małe wielkie rzeczy.
Czego szukasz w kinie jako widzka?
Czegoś wartościowego. Mam nadzieję, że będę mogła robić wartościowe, ważne kino. Marzy mi się przykładać do takiego kina cegiełkę. Niekoniecznie kino trudne. Chodzę na różne filmy, staram się oglądać wszystko, żeby nie tylko się inspirować, ale uczyć się tego, co mnie w danej scenie przyciąga, co odwraca moją uwagę, patrzeć na reakcję widowni. Staram się chodzić do kina, jak najmniej oglądać w domu. To zupełnie inny poziom rozrywki, dużo bogatszy. Bardzo lubię kino w typie sundance’owego, które traktuje o dużych rzeczach w mały sposób. Jest fantastycznym kinem środka. Nie wiem, czy takie istnieje w Polsce.
Chyba mamy jeszcze spory problem z kinem środka.
Nie wiem, czy umiemy je zaklasyfikować. Kinem środka nazywamy rzeczy, które są bardzo komercyjne i trafiają do bardzo szerokiej widowni. A kino środka jest jednak czymś pomiędzy. Absolutnie uwielbiam taki dobry amerykański off i dobry amerykański dramat, który dotyka, ale nie przytłacza swoją ciężkością. Fajnie byłoby tworzyć takie kino tutaj, gdyby była taka przestrzeń. Zobaczymy, kiedy ten film trafi do kin, na ile takie kino jest potrzebne dzisiejszemu widzowi.
A jak ogólnie oceniasz obecną kondycję polskiego kina?
Cieszę się, że powstaje różne kino, opowiadamy w różnych gatunkach. Przez wiele lat była narracja, że w Polsce są takie ciężkie dramaty. No dobra, ale my lubimy je oglądać. Lubimy na nie chodzić i o nich rozmawiać. Widocznie takie kino też się sprawdza i jest doceniane na świecie. Fajnie, że jest różnorodnie. Mamy dobre komedie. Produkcja serialowa otworzyła się na kino absurdu, komizmu sytuacyjnego. Chyba brakuje mi właśnie tego dobrego kina środka.
Okej, czyli kręci cię kino sundance’owe, kino środka. A jakie tematy chcesz poruszać w swojej przyszłej twórczości? Na pewno masz już jakieś pomysły, coś jest pisane, a może nawet napisane.
Jedno napisane, drugie w trakcie pisania. Jedno nie przeze mnie, bo przez Karolinę Kwaśnik, autorkę książki. Pracujemy nad kinem familijnym. Mam ochotę zderzyć się z zupełnie innym rodzajem widowni. Ale tam też sięgamy po takie dobre kino środka. Szukamy kina, które nie jest tylko przygodowe, ale które bawi, mówi o wartościach, trochę uczy, raduje i wzrusza, więc jest osadzone między różnymi emocjami. Wydaje mi się, że temat przychodzi, potem odchodzi i przychodzi kolejny. Nie wiem, jak to jest. Czy ma się jakąś pulę tematów? Nie umiałabym tego zdefiniować. Na etapie preprodukcji Innego końca nie będzie przyszła do mnie kolejna historia – też traktuje o miłości i samotności jednocześnie.
A myślisz, że te tematy muszą być osobiste, osadzone w Tobie, Twoich przeżyciach?
Nie wydaje mi się. Myślę o tym kinie familijnym i nie jest to moja historia. Ale zawsze wchodzę w buty swoich bohaterów. To chyba robi każdy autor, żeby wiedzieć, czego może wymagać od aktorów, w jakie rejony może pójść, do czego się odwołać. To bardzo pomaga, żeby nie patrzeć na te postaci z dystansu, tylko skumać, dlaczego się wstydzą, dlaczego krzyczą, dlaczego kłamią. Pod tym kątem sięga się po te osobiste doświadczenia. Może niektórzy tego nie robią. Może jeśli ktoś zrobił pięćdziesiąt filmów, to za pięćdziesiątym pierwszym jest już inne poczucie. Na początku to wszystko grzeje i buzuje, aż trzeba powiedzieć sobie: „Stop!”, żeby nie wejść w to za głęboko.
Mam wrażenie, że niektórzy podchodzą do tego z perspektywy zdystansowanego świadka. To czuć, widza nie da się oszukać.
Ciekawi mnie to. Czy to przez temat filmu, czy może atmosfera na planie czemuś nie sprzyjała? My się napinamy, walczymy kilka lat o film, a później mamy kilkadziesiąt dni, żeby o tym opowiedzieć. To strasznie duża presja, żeby to wszystko tam wpakować i jeszcze tego nie zabić w montażu.
Ile dni kręciliście ten film?
Mieliśmy dwadzieścia sześć dni, to całkiem nieźle jak na debiut.
A projekt ewoluował wcześniej przez sześć lat?
Tak, sześć, w sumie mija dzisiaj osiem lat od pomysłu.
I z jakim nastawieniem szłaś na plan zdjęciowy po tym całym czasie?
Z rozstrojem żołądka. (śmiech) Mieliśmy już jedno podejście do tego filmu rok wcześniej, ale z racji wybuchu wojny i rosnącej inflacji, budżet okazał się zupełnie nieadekwatny do realiów, w których byliśmy kilka miesięcy później. Musieliśmy jeszcze raz postarać się o dofinansowanie z PISF-u, więc miałam poczucie, że już miał być ten plan i nagle trzeba wycofać się na rok z nadzieją, że dostaniemy tę kasę i film będzie mógł powstać. Jak już weszliśmy w zdjęcia, to była ogromna ulga. Myślałam, że będzie tylko stres, ale była też ulga i ta banalna, oklepana wdzięczność, że to się naprawdę dzieje. Wow, ci wszyscy twórcy i aktorzy naprawdę tu przyjechali. Jest słońce, nie pada nam grad na głowę, możemy kręcić. Mieliśmy poczucie, że to dobrze wyklepany, wyczekany, ułożony film.
Ten film powstał z prawdziwych materiałów VHS, które widzimy potem na ekranie, co wymagało nakręcenia tego wcześniej, żebyśmy mogli to zmontować i użyć w filmie. Zmontowaliśmy wcześniej z Kasią Leśniak te materiały VHS po to, żeby oni na planie mogli je zobaczyć też po raz pierwszy. Zależało mi, żeby aktorzy nie grali do green screena. Jak oglądają rzeczy na strychu czy na rzutniku w salonie, to są faktycznie materiały, które oni oglądali po raz pierwszy, i to zawsze jest poruszające. Wiadomo, że to nie ty, tylko twoja młodsza wersja, inny aktor, ale to wywoływało prawdziwe emocje, także w aktorach i ekipie.
Co byś chciała, żeby ludzie poczuli podczas tego seansu?
Chciałabym, żeby poczuli to, co mają poczuć. Jak mają poczuć smutek, to niech poczują smutek. Jak mają czuć ulgę, to niech poczują ulgę. Fajnie, gdyby poczuli, że dobrze jest chwycić telefon i zadzwonić do kogoś z rodziny. Docenić ten czas, który mamy, bo za chwilę tego czasu już nie będzie.
I innego końca nie będzie.
Innego końca nie będzie.
Korekta: Oliwia Kramek
Miłośnik kina i teatru. Piszę i koordynuję social media. Z zawodu psycholog ze specjalizacją w biznesie.