“Batman: Knightfall. Tom 4: Koniec Mrocznych Rycerzy” – skok wiary [RECENZJA]


Kreatywny zespół stojący w latach 90. za Knightfall uważam oczywiście za kompetentny, ale nie podejrzewam Chucka Dixona, Alana Granta, Douga Moencha i reszty o to, by zamierzali wzbogadzić sagę z Batmanem o drugie dno i znamiona socjologicznego eksperymentu. Mimo że dokładnie takie wrażenie można odnieść podczas czytania Końca Mrocznych Rycerzy.
Fabuła koresponduje tu bowiem z poziomem scenariuszy niemal tak, jakby ktoś celowo postanowił w pewnym momencie obniżyć loty i pisać gorsze historie, a następnie wrócić do robienia tego, co potrafi najlepiej. Do przekazania Azraelowi stroju Człowieka Nietoperza cykl był solidnym przedstawicielem klasycznego nurtu superhero, ważącego w zdrowych porcjach akcję i charakterologiczny rozwój bohaterów.
Mianowanie kolejnym Batmanem nowej postaci wydawało się czymś odważnym, zmianą naprawdę dużego kalibru, ale scenarzyści wyszli z założenia, że rewolucja nie jest potrzebna, wystarczy kosmetyka. Sęk w tym, że brutalniejszy, nieco pozbawiony zaplecza (powiązanych z nim bohaterów drugiego planu, przypisanych mu złoczyńców) Jean-Paul Valley, choć jego “awans” poprzedzono krótką genezą, wciąż przypominał w Knightfall ciało obce.


W takiej sytuacji ciężko o czytelniczą satysfakcję. Droga Azraela dalej jawiła się jako koherentna i cenna dla sagi, ale jego nadmierna egzaltacja i patetyczne problemy miejscami zakrawały o scenariuszowy sabotaż. Skoncentrowana na nim opowieść zwyczajnie nie angażowała tak jak zmagania Bruce’a. Dlatego powrót do korzeni, jaki następuje w tomie czwartym, oraz wyciągnięcie Wayne’a z niebytu (w ostatnim zbiorze był praktycznie nieobecny) przyjąłem z otwartymi ramionami.
Wszystko nabiera sensu, gdy przyjmiemy, że Moench i spółka rzeczywiście stęsknili się za właściwym Batmanem i specjalnie nie przykładali się do zeszytów z udziałem Azraela, bo nagle tym samym autorom udaje się na nowo tworzyć historie, które… nie męczą. Z Wayne’em do Knightfall wracają oryginalne nietoperze wartości – detektywistyczny rodowód, idealizm obrońcy Gotham i drużynowość.
Dochodzący do siebie po konfrontacji z Bane’em Bruce łączy siły z Green Arrowem, Bronze Tigerem, Nightwingiem czy lewicowym brytyjskim bojownikiem, Hoodem. By odzyskać dawną pewność, zwraca się zaś do kierującej się zupełnie innymi zasadami Lady Shivy, a szkolenie pod jej okiem pełni w sadze podobną funkcję co charakterystyczny montaż treningu w filmach o Rockym. Dzięki temu, że proces rehabilitacji Batmana nie dzieje się jak za pstryknięciem palców i wymaga poświęceń, jego wątek ma odpowiednie emocjonalne podłoże i kiedy przychodzi mu w końcu skoczyć z budynku, by unieść się na pelerynie nad ulicami miasta, u czytelnika może pojawić się pewna ekscytacja.


Z kolei Azrael, po tym jak w Krucjacie Mrocznego Rycerza został umieszczony w centrum opowieści, tutaj staje się już pełnoprawnym antagonistą. Szkoda, że poprzedniemu tomowi nie udało się rozbudować go w bardziej zniuansowany i budzący sympatię sposób (w czym widzę dużą zmarnowaną szansę – w drugiej części Knightfall zapowiadał się wszak na godną kibicowania postać), bo jego walka z Wayne’em o maskę traci przez to na dramaturgii, jest bardziej oczywista i mniej jednoznaczna. Finalnie nie czuć, by Jean-Paul nauczył się czegoś od Bruce’a, a Bruce od Jean-Paula. Ot, wracamy do tego, co było, bez próbowania wyciągnięcia jakichkolwiek wniosków lub lekcji.
Upadek okazał się ciekawszy do obserwowania niż odrodzenie – stąd też Knightfall nie umywa się np. do kultowego Daredevil: Born Again, które pozostaje wzorem dla tego typu historii. Koniec Mrocznych Rycerzy stanowi co prawda progres w stosunku do trzeciego tomu, ale świadczy zarazem o ograniczonych ambicjach cyklu.
Premiera piątego albumu, czyli konkluzji, w której przypomni o sobie dawno niewidziany Bane, już w kwietniu.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Batman: Sekta, Amazing Spider-Man Epic Collection