“Daredevil. Mark Waid. Tom 3” – sprawdzone rozwiązania [RECENZJA]
Dziesięć miesięcy. Tyle czasu minęło od premiery drugiego tomu polskiej edycji Daredevila ze scenariuszami Marka Waida. Sporo, biorąc pod uwagę jak dużym zainteresowaniem cieszyły się wszystkie dotychczasowe komiksy o Śmiałku wydawane przez Egmont. Cierpliwość się jednak opłaciła, bo gdy serii przyszło już wrócić, wróciła z przytupem.
Jest to po części zasługą samego autora, który na tym etapie cyklu zdecydowanie okrzepł w tej roli, a po części pokłosiem kombinacji Marvela, za którymi — mam wrażenie — nikt nie przepada. Recenzowany tom zbiera bowiem materiał, który stanowi zamknięcie pewnego etapu w historii Matta Murdocka — trzeciego woluminu Daredevila. Siłą rzeczy, żeby należycie wybrzmieć, musiała pojawić się tu jakaś konkluzja, prowadząca do przetasowań. Kolejne dwa prezentują zeszyty z nową numeracją, ukazujące się w ramach czwartego woluminu. Zasadność tej zmiany tłumaczą wyłącznie powody marketingowe, wszak zestaw twórców pozostaje ten sam, podobnie jak i ton oraz założenia periodyku. Ot, nie zdziwcie się po prostu jak w następnym tomie, zamiast numerów od trzydziestego siódmego w górę, znajdziecie ponownie numer pierwszy, drugi, trzeci etc.
Wątek nie do końca sekretnej tożsamości niewidomego prawnika oczywiście toczy się tutaj dalej, pozostając motywem przewodnim serii, ale Waid i wspierający go rysownik Chris Samnee, większy nacisk kładą tym razem na kwestię przyjaźni Murdocka i Foggy’ego Nelsona. Zdiagnozowana u partnera poważna choroba dokłada protagoniście zmartwień — lojalność wobec przyjaciela nakazuje mu ograniczenie zamaskowanej działalności i wspieranie go obecnością w szpitalnej sali — ale dla czytelnika zdecydowanie nie będzie problemem. Wprowadza do Daredevila świeżość i nową dynamikę, dowodząc, że nie trzeba po raz enty wałkować tematu toksycznych romansów Matta, by wzbogacić fabułę serii o bardziej osobiste, emocjonalne elementy. Waidowi nadal udaje się przy tym zachowywać pewien łobuzerski urok i nienachalny humor.
W warstwie superbohaterskiej ponownie czuć zaś echa lat 70. Scenarzysta sięga po przykurzone albo całkiem nieużywane od tamtych czasów w komiksach o Daredevilu motywy i postacie. Nie robi tego jednak w stylu Eda Brubakera, któremu zdarzyło się przed nim odrestaurować Mr Feara i Matadora na współczesną modłę tak, by nie gryźli się z ponurą, noirową estetyką. Waid się w to nie bawi i przenosi je jeden do jednego. Konwencja, którą przyjął na wstępie, na to pozwala.
Przykładowo nagle zapomina o tym, że kosmos to w tak streetlevelowym tytule niemal absolutne tabu i wrzuca do niego Silver Surfera — nie przypominam sobie, by po Stevie Gerberze i hecy z Moondragon ktoś się na to odważył. Na chwilę krzyżuje losy Matta także z potworami Marvela, które najwięcej uwagi otrzymały w swoich solowych seriach właśnie ok. pięćdziesiąt lat temu, zaraz po poluzowaniu zasad Comics Code Authority — Sataną, Wilkołakiem (Jackiem Russellem) czy monstrum stworzonym przez Frankensteina. Może to sugerować dziwaczny miszmasz, ale w gruncie rzeczy autorzy (Samnee dokłada swoją cegiełkę dynamicznymi, jaskrawymi rysunkami) dobrze oddają w ten sposób niczym nieskrępowane szaleństwo dawnej superbohaterszczyzny.
Finalnie nie ma jednak przypadku w tym, że najlepszym fragmentem tomu trzeciego (jeśli nie całego waidowego runu) jest ten, któremu najbliżej do klimatu nieco późniejszych zeszytów, tych pisanych i rysowanych przez Franka Millera. Scenarzysta starał się jak mógł, ale gdy potrzebował, żeby wzrosła stawka, a seria odrzuciła epizodyczność na rzecz poważniejszej intrygi, nie znajdował innego wyjścia jak przeprosić się z konceptami wprowadzanymi przez największego innowatora w historii cyklu. Choć trochę umniejsza to w moim mniemaniu staraniom Waida, wyszło lepiej niż dobrze, bo opowieść o tajemniczym Ikarim na samym początku chwyta na haczyk makabrycznymi, przyprawiającymi o ciarki scenami i już do końca trzyma w napięciu. Aż dziw bierze, że to nie ona spuentowała trzeci wolumin.
Cała ta zabawa z dorobkiem poprzedników, pewna subwersja i pójście pod prąd, sprawiają, że ostatecznie, po upłynięciu kilku lat od premiery, choć dalej lubię Daredevila w tym wydaniu, to jednocześnie nie potrafię dołączyć do grona czytelników, dla których jest to coś przełomowego. Świetna rozrywka dla kogoś, kto przeczytał już niejeden komiks o Śmiałku, wyłapie wszelkie nawiązania i ma otwartą głowę? Jak najbardziej. Ale nic więcej.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Lepsi wrogowie Spider-Mana, Hawkeye Matta Fractiona, Daredevil Rogera McKenziego i Franka Millera