KomiksKultura

“Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nemo. Trylogia” – serce, róże, rzeka [RECENZJA]

Maurycy Janota
Fragment okładki tomu "Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nemo. Trylogia" / fot. materiały prasowe

Recenzowanie dzieł późnego Alana Moore’a to niewdzięczne zadanie. Z jednej strony ciężko bowiem całkiem odciąć się od jego wcześniejszej twórczości, którą zasłużył sobie na miano komiksowego wizjonera i geniusza, z kolei z drugiej kierunek, jaki obrał w ostatnich latach kariery… wcale nie musi się podobać.

W wielkim skrócie: Moore z wiekiem zaczął odchodzić od konwencjonalnych, gatunkowych historii o linearnej fabule na rzecz psychodelicznych, często dezorientujących tekstów o charakterze strumienia świadomości. Tytułem, który doskonale obrazuje tę stopniową ewolucję jest jego autorska seria pt. Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Gdy debiutowała w 1999 roku, najbardziej niecodzienny był w niej pomysł – stworzenie świata złożonego niemal w całości z istniejących już postaci fikcyjnych z rozmaitych dzieł brytyjskiej literatury, kina, telewizji itd. Reszta, choć kipiąca od kreatywności i olbrzymiej pracy Moore’a, formalnie pozostawała umiarkowanie tradycyjną steampunkową przygodówką dla dorosłych. Im dalej w las, tym mniej Ligę… dało się jednak przypisać do tej kategorii. Każda kolejna część (ostatnia ukazała się w 2019 roku) zawierała coraz więcej absurdalnych bohaterów, narkotycznych wizji, astralnych projekcji i innych szaleństw. 

Można oczywiście tłumaczyć to ciągłą zabawą formą, głębszym zanurzaniem się w brytyjską (i nie tylko) popkulturę czy dodłubaniem się do najbardziej niszowego pulpu, kampu i niezalu, ale nie zmienia to faktu, że w ogólnym rozrachunku scenarzysta porzucił rozrywkowy, przystępny tytuł na rzecz fascynującego, acz miejscami ciężkostrawnego eksperymentu. Sprawiło to, że de facto ci, których do Dżentelmenów przyciągał niezobowiązujący, awanturniczy urok, w kontynuacjach mogli nie znajdować już nic dla siebie. Ci zaś, którzy od początku nastawiali się na coś awangardowego, do finałowej Burzy niekoniecznie musieli dotrwać.    

Przykładowa plansza z “Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nemo. Trylogia” / fot. materiały prasowe

Blurb na tylnej okładce zbiorczego wydania (niewielka objętość na to nie wskazuje, ale oryginalnie spin-off ukazał się po polsku jako trzy tomy) głosi, że Nemo można czytać bez znajomości macierzystej serii. Po połączeniu tych kropek w mojej głowie zrodził się obraz cyklu mogącego stanowić swoisty powrót do korzeni – do klasycznej, stonowanej przygody. Na ile dopisała mi intuicja?

Tym, co warto wiedzieć przed lekturą, jest to, że główna bohaterka imieniem Janni Dakkar zadebiutowała w albumie pt. Liga Niezwykłych Dżentelmenów: 1910. Jako nastolatka uciekła z odludnego azylu ojca, słynnego Nemo z powieści Juliusza Verne’a (Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi oraz Tajemniczej wyspy) do cywilizacji, gdzie spotkało ją okrucieństwo i rozczarowała się ludźmi. Uratowana przez załogę “Nautilusa” wyruszyła z nią w wieczny rejs, stając się zarazem nowym kapitanem statku. 

Fabuła Serca z lodu, pierwszego rozdziału jej solowego tytułu, przeskakuje o piętnaście lat w przód, do 1925 roku. Ciągle oswajająca się ze swoją rolą, ucząca się nowego fachu Janni postanawia – tak jak dawniej ojciec – odwiedzić trudno dostępne “Góry Szaleństwa”. Śladem podróżników podąża zespół złożony z trzech wybitnych amerykańskich naukowców, zatrudnionych przez szukającego zemsty na następcach Nemo, Charlesa Fostera Kane’a o aparycji Orsona Wellesa. 

Przykładowa plansza z “Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nemo. Trylogia” / fot. materiały prasowe

W Berlińskich różach Moore prezentuje Janni na tle wydarzeń drugiej wojny światowej, która wskutek zaangażowania się w nią licznych bohaterów fikcyjnych potoczyła się nieco inaczej niż w naszej rzeczywistości. W alternatywnej wersji historii fuhrerem nie został Adolf Hitler, a… Adenoid Hynkel, czyli postać, w którą w czarno-białym klasyku – Dyktatorze wcielał się Charlie Chaplin. Co więcej, Niemcy w uniwersum Nemo są niczym wyjęte z ekspresjonistycznego Metropolis, a po stronie ich sojuszników znaleźć można chociażby doktora Mabuse czy tajemniczego doktora Caligariego.   

W wieńczącej losy kapitanki “Nautilusa” trzeciej części pt. Rzeka duchów, której akcja rozgrywa się w 1975 roku, załoga zapuszcza się w zamieszkane przez podwodne stwory dorzecze Amazonki, żeby ostatecznie zakończyć pewien ciągnący się od pięćdziesięciu lat konflikt. Tym razem w ekspedycji uczestniczy prawdziwy superbohater – Hugo Hercules, pełniący obowiązki ochroniarza coraz słabszej Janni.

Jak widać, nawiązań do prac innych autorów nie brakuje, a to oczywiście nie koniec. Scenarzysta z czasem przestał ograniczać się jedynie do klasyki horroru, kryminału i science-fiction, a świat Ligi Niezwykłych Dżentelmenów zdążył rozrosnąć się do takiego stopnia, że w gruncie rzeczy wszystkie padające w nim nazwiska, terminy czy lokacje znajdują gdzieś swoje źródło. Dobrą praktyką w trakcie czytania Nemo jest przez to równoległe sprawdzanie kolejnych haseł w wyszukiwarce Google, bo za napisanym najmniejszym druczkiem tytułem w gazecie lub rzuconym mimochodem w dialogu imieniem stać może naprawdę ciekawa historia. Dzięki temu, nawet gdy fabularnie traci konkretne podstawy, dalej broni się jako projekt, eksperyment.

Przykładowa plansza z “Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nemo. Trylogia” / fot. materiały prasowe

Zwięzłość poszczególnych segmentów oraz ich odległość (po każdej następuje gwałtowny przeskok o kilka dekad) nadają całości hagiograficznego charakteru, będąc czymś na kształt zapisu najważniejszych osiągnięć protagonistki. Jednocześnie, choć ze względu na tę wyraźną rozdziałowość trylogii i rozłożenie akcji aż na pięćdziesiąt lat warunki wcale temu nie sprzyjały, Moore’owi udało się wyeksponować także i bardziej osobisty, emocjonalny wymiar drogi, jaką przebyła Janni. A to za sprawą stopniowego wprowadzania do familii Dakkarów młodszego pokolenia – córki i wnuka. Automatycznie podnosi to stawkę i tworzy punkt zaczepienia, tak cenny w tym dziwacznym świecie przedstawionym. To skonfrontowanie żyjącej przeszłością, nieco zgorzkniałej i chłodnej kapitanki z pełnymi werwy potomkami przywodzi na myśl finałowe epizody… Życia i czasów Sknerusa McKwacza Dona Rosy, w których dziobaty bogacz pojednał się na starość z Donaldem i jego siostrzeńcami.

Wbrew pozorom trylogii można sporo zarzucić. Czuć tu przykładowo pewną monotematyczność Moore’a. Sparowanie Janni ze znacznie starszym od niej członkiem załogi budzi skojarzenia z pierwszą księgą Promethei, jak i samą Ligą…, w której pojawił się podobny motyw. Na ile wiązać to z faktem, że scenarzysta to blisko siedemdziesięcioletni mężczyzna? Nie mnie oceniać. Niektórych bardziej rozczarować może identyczny ton spin-offu i oryginalnej serii – oba cykle w ten sam sposób ilustruje znakomity Kevin O’Neill. Skoro zaś ani on, ani mag z Northampton nie starali się ich jakkolwiek rozróżnić, równie dobrze Nemo mogłoby ukazywać się w formie jednego z wielu dodatków do Stulecia, Czarnych akt albo Burzy.

Ocena

6 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Liga Niezwykłych Dżentelmenów, Promethea, Czarny Młot

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.