“Batman: Knightfall. Tom 3: Krucjata Mrocznego Rycerza” – gdzie jesteś, Bruce? [RECENZJA]


Trzeciego tomu kultowego, w niektórych kręgach, Knightfall wypatrywałem z niecierpliwością z dwóch powodów. Po pierwsze, dotychczasowe części złożyły się na zaskakująco niegłupią, zgrabnie poprowadzoną historię, po której zwyczajnie nabrałem ochoty na więcej klasycznych komiksów o Batmanie. Po drugie, o ile niektóre zeszyty Prologu oraz Upadku Mrocznego Rycerza poznałem na długo przed przedrukowaniem ich przez Egmont, o tyle Krucjata Mrocznego Rycerza miała stanowić dla mnie spotkanie z zupełnie nowym materiałem.
Często zdarza mi się marudzić na współczesne komiksy superbohaterskie i serwowaną przez nie ułudę zmiany, dlatego będę musiał nieźle się nagimnastykować, by nie wyjść zaraz na hipokrytę. Jakkolwiek bowiem odważne i ciekawe nie byłoby zastąpienie Bruce’a w roli Nietoperza (a zatem protagonisty) przez Jean-Paula Valleya, w praktyce najbardziej negatywnie wpływa to na ton i płynność sagi. Pomysł, by dotychczasowego właściciela maski Batmana wypchnąć całkiem poza planszę – Wayne pojawia się w tym tomie wyłącznie na jednym kadrze, można więc mówić tu o naprawdę sporej rewolucji względem Prologu i Upadku… – jest godną uznania próbą, ale finalnie wypada nieprzekonująco. Zmagania Bruce’a śledziło się z zainteresowaniem nie tylko z racji na więź czytelnika z bohaterem, ale także z uwagi na po prostu kompetentnie i cierpliwie pisaną historię jego drogi krzyżowej. Mógł odbijać myśli z Robinem, Alfredem, Gordonem czy nawet swoją terapeutką. Mimo że niekiedy irytował niepotrzebnym, samczym uporem, dało się zrozumieć jego perspektywę. Zachowywał się w końcu jak człowiek z krwi i kości.


Z Azraelem sprawa wygląda inaczej. Stojącym za nim założeniem jest bycie absolutnym samotnikiem, który jedyny konflikt, jaki toczy, toczy z samym sobą. Jako że jednak wciąż mamy do czynienia z mainstreamowym komiksem superbohaterskim, skierowanym głównie do nastolatków, walka Valleya z przeznaczeniem objawia się co najwyżej w narracyjnych bloczkach. Zamiast przystępnej opowieści o straumatyzowanym, trapionym wyrzutami sumienia mężczyźnie, dostajemy wydumaną historię o żywym produkcie prastarego zakonu. Nie ma tutaj miejsca na subtelność, symbolikę, formalne zabawy. Znika ludzki pierwiastek. Braki w emocjonalnej warstwie scenariusza wypełniają gościnne występy innych postaci, niedzisiejsze genezy nowych, niezbyt oryginalnych przeciwników i pozbawione ikry gangsterskie przepychanki. Rozbudowany, wartościowy drugi plan zastępują “potwory tygodnia”. Nie nazwałbym tego krokiem w dobrą stronę.
Gdyby spróbować sprowadzić fabułę tego siedmiuset stronicowego tomu do paru podstawowych zagadnień, wokół których się porusza, byłyby to kolejno: odtrącenie Robina przez Jean-Paula (i przerzucenie go do jego solowej serii, której pierwsze numery mamy okazję przeczytać w omawianym wydaniu), nieco przeciągnięte spotkanie nowego Batmana z Catwoman (podczas którego wychodzi na jaw, jakim niewyżytym małolatem jest Valley), wplątanie go w dziwne gierki Jokera, który zamierza uwiecznić śmierć swojego największego wroga na taśmie filmowej oraz poszukiwania wyjątkowo zwyrodniałego mordercy, polującego na członków swojej rodziny i… pijącego ich krew.


Kto podpisuje się pod zeszytami zebranymi w recenzowanym albumie? W zespole scenarzystów trzon jest ciągle ten sam i stanowią go Doug Moench, Alan Grant i Chuck Dixon, których wspierają nowe twarze – Jo Duffy (odpowiadająca za serię o Kobiecie Kocie) oraz gościnnie Peter David. Wśród rysowników proporcje prezentują się podobnie. Prym wiodą znani z Prologu i Upadku… Graham Nolan i Bret Blevins, ale swoje trzy grosze dorzucają też debiutanci, m.in. Jim Balent (drugi z duetu pracującego nad Catwoman) i rozpychający się łokciami, wysoce ekspresyjny Vince Giarrano, którego ilustracje nazwać trzeba najciekawszymi w zbiorze.
Reasumując, choć na papierze Krucjata… wydaje się pozostawać utrzymana w duchu wcześniejszych tomów, kilka istotnych czynników sprawia, że nie dorasta do ich poziomu. Jednowymiarowy, mniej interesujący protagonista, brak godnego zastępstwa dla ikonicznych postaci drugoplanowych, z których świadomie zrezygnowali autorzy czy gorsza jakość dialogów i poszczególnych fabuł to jednak nie wszystko. Najbardziej boli poczucie, że konkretna, uniwersalna historia o jasno określonym kierunku, weszła w fazę, która nawet nie stara się aspirować do bycia czymś więcej niż tylko przejściową.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Amazing Spider-Man Epic Collection, X-Men Jima Lee, komiksy TM-Semic