“Amazing Spider-Man Epic Collection. Powrót Złowieszczej Szóstki” – nic nowego [RECENZJA]


To, co z czysto wydawniczego punktu widzenia było jedną z największych zalet Amazing Spider-Mana z linii “Epic Collection”, czyli brak wybiórczości i miksowanie zeszytów różnych serii z one-shotami albo annualami w imię zachowania pełnej chronologii, z czytelniczego… mogło frustrować.
Dotychczasowe tomy zbierające pamiętne historie o Pająku z przełomu lat 80. i 90. regularnie wybijały przez to z rytmu. Wiodące fabuły, w których Peter Parker mierzył się, chociażby z Zielonym Goblinem czy nowym zagrożeniem — Venomem, potrafiły przecinać niezbyt interesujące wstawki o epizodycznych postaciach z otoczenia Spider-Mana bądź archaiczne wtręty od Stana Lee i Steve’a Ditko (których zasług nie należy bynajmniej lekceważyć — ot, ich scenariusze gryzły się po prostu z pracami Davida Micheliniego, Todda McFarlane’a i Erika Larsena). Powrót Złowieszczej Szóstki wypada na tle wcześniejszych czterech albumów korzystniej. Całość otwiera co prawda niepowiązana z resztą, odstająca stylistycznie nowela pt. Duchy ziemi (Spirits of the Earth), ale później, aż do końca, otrzymujemy nieprzerwanie kolejne numery sztandarowej serii Amazing Spider-Man. Czy dzięki temu w ręce czytelników wpada najlepszy tom od czasu ciągle imponujących Ostatnich łowów Kravena?


Nim przejdziemy do właściwej części zbioru, krótko omówmy sobie wspomniane Duchy… Jest to komiks, który oryginalnie ukazał się pod szyldem “Marvel Graphic Novel” – wydawniczej linii “Domu Pomysłów” z lat 1982-1993, inspirowanej nurtem frankofońskim. Kilkudziesięciostronicowe powieści graficzne charakteryzowały zwykle dojrzalsze treści oraz dopieszczona warstwa rysunkowa. Zawarte tutaj Spirits of the Earth, napisane i zilustrowane przez Charlesa Vessa (częstego współpracownika Neila Gaimana), spełnia tylko drugie z tych kryteriów. Zjawiskowo namalowana historia o wyjeździe Petera i Mary Jane do Szkocji niedomaga pod kątem scenariusza, cały swój wdzięk opierając na pewnej baśniowości i sennym, nietypowym dla fabuł o Spider-Manie nastroju. W ogólnym rozrachunku to jednak wystarcza, by uznać ją za najjaśniejszy punkt Powrotu Złowieszczej Szóstki…
Każdy następny zeszyt autorstwa Micheliniego i Larsena zdaje się bowiem jeszcze bardziej infantylny od poprzedniego. Już w Inferno i Kosmicznych przygodach duet dostarczał głównie efekciarskie, przeładowane superzłoczyńcami i akcją komiksy, ale odnoszę wrażenie, że tu idzie krok dalej. Reaktywacja tytułowej szajki przebiega pod znakiem absurdalnego planu Doctora Octopusa (Otto chce za pomocą rakiety rozpylić w atmosferze środek, który sprawi, że branie kokainy… stanie się bolesne i będzie wymagało posiadanego przez niego remedium), rewanż Eddiego Brocka i Venoma na Spider-Mana – odbywający się z jakiegoś powodu na bezludnej wyspie — także jest bardziej skomplikowany, niż być powinien, a niepozorne starcie ze złodziejem-dżentelmenem, Czarnym Lisem, prowadzi do naciąganej psychoanalizy Petera.


Scenarzysta ma odważne pomysły, którymi mógłby naprawdę sporo namieszać w lore Pająka, ale albo szybko się z nich wycofuje, albo źle rozkłada akcenty i w efekcie spłyca ich znaczenie. Przykładowo: stara się zrehabilitować Sandmana i zrobić z niego superherosa (co otwierałoby serię na ciekawe możliwości), ale… przeszkadza mu w tym, wciskając przycisk “głupiego nieporozumienia, które można by wyjaśnić jednym zdaniem”. Michelinie sięga też po motyw zrezygnowania przez Petera z mocy i maski, ale jest to tak pośpieszne oraz niepodbudowane, że nie budzi za grosz emocji i służy wyłącznie za wypełnienie stron scenariusza.
Skoro historie nie bronią się w rozumieniu artystycznym, może chociaż pozwalają na to, by rozpatrywać je w kategoriach kamieni milowych w dziejach postaci? Może oferują istotne dla świata Spider-Mana zmiany? Niestety, tego typu scen nie ma tutaj zbyt wiele. Jedyną wartą napomknięcia jest ta, która sugeruje pojawienie się w niedalekiej przyszłości nowego przeciwnika związanego z Venomem.


Czy oznacza to, że Powrót Złowieszczej Szóstki to całkowicie niezjadliwy komiks? Nie, bo gdyby tak było, najpewniej skończyłaby mi się cierpliwość i planowałbym porzucić po jego lekturze ten cykl. Spider-Man, nawet w wydaniu Micheliniego, pozostaje bohaterem ze sporym kapitałem, którym obdarzyli go oryginalni twórcy. Życiowe problemy Petera, relacje protagonisty z Mary Jane, ciocią May czy Flashem Thompsonem, mają znamiona telewizyjnej opery mydlanej, do której zasiada się, gdy na innych kanałach nie leci nic ciekawego. A jak wiadomo, zawsze łatwiej zawiesić wtedy oko na znajomych twarzach i odświeżyć sobie ich wątki niż poświęcać energię na zaczynanie czegoś zupełnie nowego, z czym nie ma się zbudowanej żadnej emocjonalnej więzi.
Kolekcjonerzy zainteresowani chronologią uniwersum Marvela i fani Spider-Mana. To jedyne grupy czytelników, którym na tym etapie polecałbym dalsze zbieranie pajęczych tomów “Epic Collection”. Spragnieni porządnego, sentymentalnego komiksu z czasów TM-Semic, lepiej niech sięgną np. po wydawane równolegle przez Egmont Polska, stojące kilka półek wyżej Batman Knightfall.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Amazing Spider-Man Epic Collection, Spider-Man Todda McFarlane'a