Recenzje

“Rambo: Ostatnia krew” [RECENZJA]

Maurycy Janota

Najsłynniejszy weteran wojny w Wietnamie wrócił do kin, żeby przelać ostatnią krew. Na etapie zapowiedzi nowego filmu z Sylvestrem Stallone’em można było zadawać sobie pytanie czy nie na próżno – czy w ogóle jest sens po raz kolejny uzbrajać Rambo i wysyłać go na front? Uzasadnienie dało się znaleźć przynajmniej jedno: skoro dobrą decyzją okazało się wskrzeszenie serii o Rockym, to czemu nie spróbować i z tą?

Obie ikoniczne postacie grane przez Sly’a łączy przecież bardzo podobna historia. Debiutowały w świetnych, względnie kameralnych produkcjach, które pozwalały wschodzącej gwieździe Hollywood prezentować nie tylko fizyczne popisy, ale też czysto aktorskie zdolności. Potem rzucono je w wir kontynuacji, z których każda następna stawała się coraz bardziej efekciarska, gubiąc przesłanie i założenia oryginału. Serie osiągnęły swój dół niemal w tym samym czasie (Rambo w 1988, a Rocky w 1990 roku) i długo trzeba było czekać na ich reaktywację. Gdy wreszcie do niej doszło, Stallone najpierw przypomniał światu Rockym Balboą (2006) o emerytowanym bokserze z Filadelfii, a dwa lata później Johnem Rambo o byłym żołnierzu Zielonych Beretów. Filmy te miały stanowić właściwe pożegnanie Sly’a z bohaterami i należy im oddać, że spełniły swoją funkcję – spotkały się bowiem z dość ciepłym przyjęciem fanów.


Zobacz również: Recenzję filmu “Firecrackers”

Wydawało się, że na tym koniec. Że pewna epoka minęła, a starzejący się na naszych oczach herosi odwiesili ostatecznie rękawice, noże i inne atrybuty na kołek, żeby wreszcie uświadczyć zasłużonego odpoczynku. Nic z tego. Kilka lat temu Ryan Coogler zgłosił się do odtwórcy legendarnej roli Rocky’ego z autorskim pomysłem na kontynuację cyklu. Po ciągnących się namowach udało się zaangażować go do projektu, a efektem współpracy młodego reżysera z doświadczonym aktorem był Creed – jedno z największych pozytywnych zaskoczeń 2015 roku, kapitalnie zrealizowany i zagrany dramat. Stallone stał się dzięki niemu bohaterem wielkiego powrotu na szczyt i wszystko wskazywało na to, że jego kariera niespodziewanie na nowo nabierze tempa.

Patrząc na to, jak powstawała Ostatnia krew, można odnieść wrażenie, że Sly próbował zbliżonymi metodami powtórzyć sukces filmu Cooglera. Tak jak w przypadku Creeda, jego celem było sięgnięcie do korzeni, odwołanie się do tego, co przyświecało serii na jej początku. Ponownie ustąpił też miejsca za kamerą młodszemu, mniej wyrobionemu koledze po fachu. Tym razem Adrianowi Grunbergowi, który do tej pory w swoim dorobku miał jedynie debiutanckie Dorwać gringo. Nie zrezygnował jednak z pisania scenariusza, nad którym pracował wspólnie z niejakim Matthew Cirulnickiem.

Choć od premiery spin-offu Rocky’ego nie minęło nawet pół dekady, Stallone w międzyczasie cofnął się do punktu, w którym znajdował się przed nią. Kolejne z jego ambitnych planów spalały na panewce, a role, które oferowano mu w zamian, okazywały się mniejsze niż zapewne się spodziewał. Zatoczył wielkie koło i prędko wrócił do występowania w niskobudżetowych akcyjniakach, kręconych prosto na DVD. Dlatego o ile Creed był wynikiem ciekawego konceptu i świeżego spojrzenia, o tyle Ostatnia krew jawi się jako… desperacka próba ratowania kariery?

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]

Zobacz również: Recenzję filmu “Nie obchodzi mnie, że przejdziemy do historii jako barbarzyńcy”

W najnowszej części Rambo, będącej epilogiem całej serii, tytułowy bohater jest tam, gdzie widzieliśmy go ostatnio, czyli na rodzinnej farmie w Arizonie. Mieszka teraz z przyszywaną córką i jej babcią-gosposią, starając się stworzyć z nimi prawdziwy dom, w którym zapomni o okrucieństwach wojny. Wiedzie spokojne życie i tylko czasem dostarcza sobie adrenaliny poprzez pomoc lokalnej policji w tropieniu bandytów i zaginionych.

Pewnego dnia, tuż przed wyjazdem na studia, nastoletnia Gabrielle (grana przez Yvette Monreal), którą opiekuje się John, dowiaduje się od przyjaciółki, że jej biologiczny ojciec przeprowadził się do Meksyku, niedaleko granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Dziewczyna, pomimo ostrzeżeń Rambo, wsiada do auta i jedzie jeszcze raz spotkać się z mężczyzną, który latami znęcał się nad swoją żoną, a później bez słowa porzucił dziecko. Ku zdziwieniu absolutnie nikogo, Miguel (w tej roli Marco de la O) okazuje się złym człowiekiem i każe nastolatce wynosić się z jego mieszkania. Ta postanawia odreagować i pójść z koleżanką do klubu, w którym ktoś podaje jej pigułkę gwałtu. Odurzona Gabrielle zostaje porwana przez handlującą ludźmi mafię i trafia do zarządzanego przez nią domu publicznego. Schorowany eksżołnierz wyrusza jej na ratunek z zamiarem jednoczesnego wymierzenia brutalnej, bezlitosnej zemsty oprawcom.

Krótki opis może sugerować historię prowadzoną według schematu znanego z poprzednich trzech części – scenarzyści zlecają szukającemu spokoju Rambo misję, która zakłada odbicie kogoś z rąk całkowicie odczłowieczonych czarnych charakterów. W przeciwieństwie do „dwójki”, „trójki” i „czwórki” tutaj Stallone poświęca jednak trochę więcej czasu ekranowego na nakreślenie tła i zbudowanie relacji. Różni się też finał, który odwraca sytuację i zdaje się nawiązywać do Pierwszej krwi i znakomitej sekwencji polowania na Johna w lesie pełnym rozstawionych przez niego pułapek.

Warto docenić, że Ostatnia krew obiera odrobinę inny kurs niż pozostałe kontynuacje, ale niestety jest przy tym tak zawstydzająco toporna i archaiczna, że ciężko mi chwalić ją za coś ponad to. Twórcy niby dopisują postaciom zwięzłe biografie, które mają motywować ich działania, ale nadal traktują je do bólu instrumentalnie. Przykładowo fabularne funkcje wspomnianego ojca Gabrielle ograniczają się wyłącznie do bycia chwilowym kontrastem dla protagonisty. Dziennikarka, w którą wciela się Paz Vega, pojawia się zaś tylko dwukrotnie – właśnie wtedy, kiedy Rambo jej potrzebuje. Wątki Miguela i Carmen nie doczekują się żadnego rozwiązania, a przecież powinna ich spotkać jakaś kara, nauczka, ukojenie, cokolwiek…

Przeczytaj również:  „Kaczki. Dwa lata na piaskach" – ciężkie słowa o trudnej przeszłości [RECENZJA]

Niewybaczalnymi grzechami Last Blood są również jego przewidywalność i pretekstowość. Brak tu najmniejszych nawet zaskoczeń. Na długo przed tym, jak bohaterowie podejmują kluczowe dla fabuły wybory, widz wie czego się spodziewać. Kiedy Gabrielle otrzymuje telefon od znajomej z Meksyku, wiadomo już, że odwiedzi ojca. Gdy rozważa, że może się zmienił, wiadomo, że się pomyli. Gdy ląduje w klubie, wiadomo, że dojdzie do tragedii. Gdy nadejdzie pora, żeby Rambo posłał jej porywaczy do grobu, od dawna wiadomo, że da im radę. Stallone, Cirulnick i Grunberg nie znają słowa „subtelność” i zamiast rozrzucać tropy, wskazują wręcz palcami kierunek, w którym potoczy się ta historia.

Myślą przewodnią książkowej Pierwszej krwi Davida Morrella było ukazanie destrukcyjnego wpływu wojny na psychikę żołnierzy i przedstawienie jej następstw wychodzących daleko poza front. Z oryginalnej wizji autora zostały co najwyżej strzępy. Trauma po Wietnamie przejawia się w Last Blood jedynie w rwanych, wrzuconych w losowych momentach filmu retrospekcjach i pewnym komicznie brzmiącym, łopatologicznym dialogu. Scenariusz nijak nie pochyla się nad bezsensownością i okrucieństwem zbrojnych konfliktów. Na drobną refleksję na temat tego, czemu Meksyk stał się tak niebezpieczny, także nie ma co liczyć.


Zobacz również: Jesteś tylko zabawką… [FELIETON]

Tak, jak klasyk z 1982 roku dążył do odsłonięcia ludzkiej strony Rambo – pokazywał, że ten tylko powierzchownie jest silny i opanowany; tak czwarty z sequeli robi coś zgoła przeciwnego. Skupia się na tym, żeby udowodnić jego dzikość i nieugiętość. Dzieło Grunberga ostatecznie nie mówi więc nic, czego publika nie wiedziałaby wcześniej o głównym bohaterze. Jest przez to wtórne i płytkie. Odarty ze złożoności weteran dociera do niepokojącego punktu, w którym bardziej niż oryginał przypomina już dowolnego, szablonowego twardziela rodem z jednej z wielu taśmowo realizowanych, tanich produkcji Stallone’a.

Cały świat toczy znów bzdurną dyskusję na temat różnic w postrzeganiu Ostatniej krwi przez „widzów” i „krytyków”. Zarzutem, który ci pierwsi kierują do tych drugich, jest to, że ich nieprzychylne recenzje są po prostu wynikiem za dużych oczekiwań wobec akcyjniaka ze Stallone’em. To dość dobrze obrazuje problem filmu, bo, co jak co, ale akurat wielkie zwieńczenie serii o Rambo nie powinno być kolejnym, zwykłym akcyjniakiem ze Stallone’em! John z First Blood zasłużył na godne pożegnanie. Jeżeli Sly uznał, że tak bezmyślnym, krwawym finałem odda tej postaci adekwatny hołd, prawdopodobnie nigdy jej tak naprawdę nie rozumiał.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.