PublicystykaRecenzjeTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Dziecko Rosemary”

Maurycy Janota

Na wszelkiego rodzaju adaptacje zwyczajowo patrzy się z pewną nieufnością. Filmowcy, którzy podejmują się ekranizacji książki lub komiksu, stają przed trudnym wyborem – nałożyć na siebie szereg ograniczeń związanych z tonem, fabułą oraz obsadą, aby wiernie oddać oryginał, czy też pójść własną drogą i ryzykować, że spotka się z zarzutem wydumanej profanacji? Przykładem filmu, który z sukcesem pogodził oba te wyjścia, jest Dziecko Rosemary. Bo co dobitniej świadczy o udanej próbie reinterpretacji, jeśli nie to, że zakodowuje się ona mocniej w świadomości odbiorców niż materiał źródłowy?


Przeczytaj również: “Nóż w wodzie” lub “Nieustraszeni pogromcy wampirów”

Horror Romana Polańskiego z 1968 roku to przecież niewątpliwy klasyk kinematografii, wybitny przedstawiciel swojego gatunku i punkt odniesienia dla zastępu innych twórców. Nie każdy widz zdaje sobie nawet sprawę z tego, że dzieło polskiego reżysera opiera się na starszej o zaledwie kilkanaście miesięcy książce Iry Levina pod tym samym tytułem. Choć mogłoby to sugerować, że powieść nie dorasta filmowi do pięt, taki wniosek byłby jednak znacznym uproszczeniem. Polański nie wymyśla tej historii na nowo ani nie poprawia autora. Trzyma się blisko jego wizji, czym niejako przyznaje, że Dziecko Rosemary nie wymagało retuszu. Co najwyżej drobnych szlifów, które wzmocniłyby  jego przekaz.

Fabuła pozostaje więc niemal bez zmian – ba, Polański uniknął też skrótów, które zwykle wymusza adaptowanie prozy na scenariusz. Powód jest prosty: tekst Levina obejmował niewiele ponad dwieście stron, podczas gdy ostateczna wersja filmu trwała dwie godziny z kwadransem. Dzięki temu opowieść zachowała identyczne, nieśpieszne tempo, sprzyjające stopniowemu pogłębianiu paranoi głównej bohaterki.

Rosemary, bo tak ma na imię, wyszła niedawno za dobrze rokującego aktora i zaczyna planować założenie z nim rodziny. Na początek nowej drogi życia młode małżeństwo Woodhouse’ów rozgląda się za mieszkaniem, w którym uwiłoby własne gniazdko. Niespodziewanie para prędko natrafia na ofertę nie do odrzucenia – wśród ogłoszeń znajduje bowiem informację o wolnym apartamencie w modnej dzielnicy Nowego Jorku. Piękne, przestronne i tanie lokum sprawia wrażenie idealnego miejsca dla rezolutnej Rosemary i ambitnego Guya. Decyzja o wprowadzce zapada prawie od razu. To, że o okolicy krążą różne przyprawiające o ciarki plotki nie ma dla nich żadnego znaczenia.

Przeczytaj również:  „Pamięć” – Zapomnieć czy pamiętać? [RECENZJA]

Ciąg dalszy tej historii jest już powszechnie znany: kamienica okazuje się być kolebką satanistycznej sekty, która upatruje kobietę na matkę diabelskiego bękarta. Pewnej nocy, w czasie wizyty papieża w Stanach Zjednoczonych, odurzona Rosemary pada ofiarą rytuału, którego celem jest spłodzenie pomiotu. Od tej chwili rozpoczyna się koszmar bohaterki, uświadamiającej sobie powoli, że mrożące krew w żyłach sceny z jej sypialni wydarzyły się naprawdę…

Wkład reżysera i jego autorskie pomysły widać szczególnie w dwóch momentach ekranizacji – co wymowne, są to jednocześnie najsłynniejsze sekwencje filmu, które zapisały się wielkimi zgłoskami w historii kina grozy. Pierwsza z nich przedstawia właśnie wspomniane halucynacje protagonistki. O ile Levin zamyka je wyłącznie w krótkim, enigmatycznym opisie, o tyle Polański poświęca im zapadającą w pamięć, długą oniryczną scenę. Kładzie na nią większy nacisk, czyniąc z niej najistotniejszy punkt Dziecka…

Gwałt ukazuje plastycznie, fragmentami wręcz wulgarnie, ale przy tym w tak dziwaczny i narkotyczny sposób, że nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Nie odsłaniając tego, co pozornie najważniejsze, czyli wizerunku szatana, działa na wyobraźnię (podobną sztuczkę zastosuje potem także w finale). To popis kinematograficznej kreatywności, wykorzystania sugestywnych obrazów, nastrojowej muzyki i ogólnie możliwości dawanych przez medium. W ciągu tych kilku minut straszy, budzi dyskomfort, obrzydzenie i współczucie, ale też niezaprzeczalnie intryguje i hipnotyzuje.

Kadr z tworzenia “Dziecka Rosemary”

Jeżeli przyjmiemy, że Polański kończy pierwszy akt pewną ekstrawagancją, to w drugim wraca już na ścieżkę wydeptaną przez Levina. Przekłada na taśmę filmową jego spostrzeżenia dotyczące tak aktualnych tematów, jak chociażby kultura gwałtu czy też sprowadzanie roli kobiet do konkretnych zadań społecznych. Rosemary ciągle spotyka się z niezrozumieniem. Jej podejrzenia, a później również oskarżenia odbierane są przez męża i sąsiadów jako histeria, zaburzenia psychiczne lub efekt szalejących w wyniku ciąży hormonów. Rozwijające się w niej dziecko, mimo że niszczy ją od środka, każą jej traktować jako błogosławieństwo. Jakby wszyscy co do jednego zmówili się przeciw Rosemary…

Krytyka patriarchatu jest widoczna także w kreacji Guya Woodhouse’a. który sprzedaje ukochaną żonę sekcie w zamian za upragniony angaż w głośnej sztuce. Pozbawia ją autonomii i w milczeniu przygląda się jej katuszom. Kiedy on egoistycznie realizuje się w zawodzie, ona odchodzi od zmysłów zamknięta w czterech ścianach. Snując najgorsze teorie i wyczekując zbliżającego się porodu, który albo je rozwieje, albo potwierdzi.

Przeczytaj również:  „Kaczki. Dwa lata na piaskach" – ciężkie słowa o trudnej przeszłości [RECENZJA]

Finał wiąże się z drugą sceną, w której Polański przedłożył swoją wizję nad Levina. Autor zdradza czytelnikom jak wygląda dziecko, które w bólach wydała na świat główna bohaterka. Opisuje jego dziwną skórę, charakterystyczne, budzące wstręt oczy i małe różki zaznaczające się na czole. Reżyser z kolei całkiem z tego rezygnuje, ponownie zostawiając coś w sferze niedopowiedzeń. Nie pokazuje, co kryje się w stojącej w kącie czarnej kołysce. Decyduje się za to na odważniejszy, bardziej interesujący krok – przedstawienie, jak potworne jest tutejsze oblicze antychrysta, składa na barki Mii Farrow, która wciela się w pierwszoplanową rolę. Miał nosa, żeby zaufać talentowi aktorki, bo ta mimiką, rozedrganymi ruchami i łamiącym się głosem (słynne „What have you done to his eyes?!”) wyraziła dokładnie tyle trwogi, ile powinna. Żaden wytwór pracy charakteryzatorów i scenografów nie zrobiłby tego lepiej.

Co ciekawe, Agnieszka Holland w serialowej adaptacji sprzed pięciu lat zaprezentowała jeszcze inne podejście do kwestii zakończenia. W jej wersji zrodzony chłopiec niczym nie różni się od zwykłego dziecka, a to zupełnie rozmija się z założeniami oryginału i odziera puentę z kompleksowości.

Ostatecznie najbardziej szokuje przecież to, że Rosemary, widząc szkaradnego syna diabła, godzi się go przysposobić. Podczas gdy dla pozostałych mieszkańców kamienicy bękart jest narzędziem do tego, żeby wystartować karierę bądź zaprowadzić nowy porządek świata, rodzicielka jako jedyna dostrzega w nim żywą istotę i instynktownie rozumie jego potrzeby. Zarówno Levin, jak i Polański, wieńczą swoje dzieła smutną, gorzką konkluzją – koniec końców tylko matka, czyli ta osoba, która poniosła największy koszt, znajduje w sobie wystarczające pokłady empatii i dobroci, żeby przełamać początkową niechęć oraz strach i ofiarować się w całości dziecku. Matczyna miłość nigdy nie była tak przerażająca.

A skoro parę akapitów temu przekroczyłem już sześćset sześćdziesiąt sześć słów, dopisuję jeszcze ostatnie zdanie, żeby dobić do tych dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu i przynajmniej takim, trochę naciąganym smaczkiem zakończyć tę analizę.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.