“Gun Honey tom 1” – nie udało się dostarczyć rozrywki [RECENZJA]
Gun Honey to komiks, który odkąd tylko pojawił się w zapowiedziach Egmontu, mógł pachnieć dobrze opakowaną marketingowo, “pompowaną” niewspółmiernie do właściwej wartości wydmuszką. W teorii czytelnik dostaje bowiem do ręki tytuł rekomendowany przez zachwyconego nim Eda Brubakera, nowy klasyk kryminału i oczywiście niesamowity bestseller. W praktyce… chyba jednak nie jest wcale tak kolorowo.
Żeby nie było wątpliwości — nie oskarżam tu nikogo o wprowadzanie w błąd czy kłamstwo, co najwyżej dostrzegam szeroko zakrojoną promocję. Stojące za Gun Honey wydawnictwo Hard Case Crime to nieprzypadkowy gracz, który w kryminałach specjalizuje się od blisko dwudziestu lat i ma w portfolio m.in. kilka książek Stephena Kinga. Komiksy wprowadziło do oferty względnie niedawno, bo w 2017 roku, ale mimo to część z nich zdążyła już ukazać się w Polsce — mowa o adaptacji Millennium Stiega Larssona i Tylerze Crossie.
Choć wydawca ma już zbudowaną pozycję na rynku, nie powiedziałbym, żeby Gun Honey, opowiadające o przebiegłej szmuglerce broni, odbiło się szerokim echem w branży. Nie mam naturalnie dostępu do danych finansowych firmy, nie wiem, ile sprzedano egzemplarzy, ale nawet gdyby były to kosmiczne liczby, internet nie daje po sobie o tym poznać. Na platformie Goodreads pierwszy tom oceniono niecałe czterysta razy (dla porównania Tyler Cross ma 463 noty, a inny świeży kryminał, którego polska premiera miała miejsce jesienią, Good Asian – prawie tysiąc). Recenzji doczekał się zaledwie pięćdziesięciu. Portal Comic Book Roundup, będący czymś na kształt odpowiednika Rotten Tomatoes, także nie odnotował wielu tekstów na temat serii. Publicyści piszący dla poczytnych popkulturalnych redakcji raczej nie zwracali swoich oczu ku komiksowemu debiutowi Charlesa Ardaia, który jest równocześnie założycielem wydawnictwa (i starym znajomym Jeffa Bezosa).
Nie chcę, żeby ktoś odniósł wrażenie, że bawię się tutaj w dziennikarstwo śledcze albo myślę, że odkrywam Amerykę. Zdaję sobie sprawę, że sztuczki marketingowe stosuje dziś każde przedsiębiorstwo, które dąży do sprzedaży. W przypadku Gun Honey ta kreacja jawi się po prostu bardzo nieprzekonująco i błyskawicznie zostaje zweryfikowana — wystarczy kilka pierwszych stron, by zorientować się, jak trywialna to historia.
Do komiksu Ardaia podchodziłem z otwartą głową — wiedziałem o niej tyle, ile napisano w blurbie. Dopiero po przeczytaniu, podczas którego towarzyszyło mi poczucie, że obcuję z cynicznie skonstruowanym średniakiem, wziąłem się za głębszy research, który potwierdził wszystkie moje podejrzenia. Gun Honey nie jest małym tytułem z potencjałem. Stał za nią pewnie niemały budżet, co sugeruje m.in. długa lista twórców zaangażowanych do narysowania alternatywnych okładek (co ciekawe, poza Billem Sienkiewiczem i Adamem Hughesem brak wśród nich szczególnie rozpoznawalnych w środowisku nazwisk). Nie ma więc parasola ochronnego, który pozwalałby przymknąć oko na niektóre niedociągnięcia i sprawiał, że projektowi chciałoby się kibicować.
Można by rozpatrywać ten tytuł w kontekście pulpowej czy noirowej estetyki, rozważać na ile stanowi opowieść szpiegowską, a na ile kryminał, ale praktycznie od pierwszej sceny z udziałem protagonistki wiadomo, że chodzi tu o coś innego. Skokowa, wartka akcja to jedynie dodatek, pretekst do tego, by zaprezentować Joannę na plaży, w jacuzzi albo w łóżku ze strażniczką, której dokumenty musi ukraść, by przemycić broń do więzienia. To, że jej seksapil jest najważniejszym aspektem serii widać na każdym kroku — zarówno na okładkach, z których części zapewne nie dałoby się udostępnić na Facebooku, jak i wewnątrz komiksu. Ang Hor Kheng rysuje główną bohaterkę tak, by niemal na każdym kadrze podkreślać jej kształty. Całościowo wypada na pierwszy rzut oka w porządku, ale im więcej przyswaja się jego grafik, tym więcej można zauważyć w nich niedociągnięć — rysy Gun Honey raz są bardziej azjatyckie, raz mniej, a jej wymiary i głębokość dekoltu potrafią zmieniać się kilkukrotnie w ramach jednej strony.
Ale wiecie co? Gdyby czuć było tu frajdę, szczerość albo chociaż faktyczną kontrowersję, nie skupiałbym się na takich kwestiach, jak male gaze. Znam i lubię wiele tekstów kultury popularnej, które wpisują się w ten typ, będąc jednocześnie czymś wyraźnie autorskim i przyjemnie odtrutkowo niszowym. Nie oczekiwałem przy tym, że Gun Honey będzie starało się przemycić ambitniejsze treści. Ot, liczyłem jedynie na coś pełnokrwistego. To, co otrzymałem, okazało się do bólu przeciętnym, generycznie zilustrowanym komiksem z dużą dawką leniwej, nijak nie pociągającej erotyki. Nie ma tu żadnego intrygującego zabiegu stylistycznego, a niechlujnie szybkie tempo nie sprzyja ani fabule, ani postaciom, czego doskonałą ilustracją jest wyciągnięty z kapelusza, nigdzie niesygnalizowany wątek romantyczny.
Finalnie najciekawszym, co wyniosłem z lektury komiksu i tym, co wywarło na mnie największe wrażenie, jest to, że jednym z autorów alternatywnych okładek zeszytów był Robert McGinnis, ceniony twórca plakatów do wielu kinowych hitów sprzed lat (m.in. Śniadania u Tiffany’ego, Barbarelli czy filmów z serii o Jamesie Bondzie). Co więcej, podejmując się pracy nad Gun Honey, miał już… 96 lat! Jeśli coś związanego z recenzowanym tytułem może imponować, niech będzie to właśnie to.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Velvet, Czarna Wdowa, Ptaki Nocy