Advertisement
KomiksKultura

„Punisher MAX” Jasona Aarona (tomy 8-9) – spocznij, żołnierzu [RECENZJA]

Maurycy Janota
punisher max recenzja egmont
Fragment okładki dziewiątego tomu autorstwa Dave'a Johnsona

Bohaterowie z portfolio Marvel Comics stanowią zlepek pomysłów rozmaitych scenarzystów, z których tylko nieliczni potrafili tak umiejętnie dokładać własne cegiełki do ich utartej charakterystyki, by na nowo je zdefiniować i w praktyce niejako przysposobić – przejąć od oryginalnych twórców i uczynić swoimi „dziećmi”. Udało się to Chrisowi Claremontowi z X-Men, Waltowi Simonsonowi z Thorem czy Frankowi Millerowi z Daredevilem. Podobnie można powiedzieć także o Garcie Ennisie, którego komiksy odcisnęły ogromne piętno na postaci Punishera.

Zwłaszcza jego seria z nieistniejącego już imprintu MAX, przeznaczonego dla dorosłych czytelników, sprzyjała odrzuceniu konwenansów i przekroczeniu pewnych granic, do których nawet nie zbliżyłby się w ramach właściwego kontinuum. Wyrywając Castle’a z ograniczonego statusem quo świata superbohaterów, pozwolił mu się zestarzeć, pokryć się zmarszczkami i bliznami oraz nabrać doświadczeń. Weteran wojny w Wietnamie nie przestał być maszyną do zabijania, ale coraz bardziej odczuwał trudy trzydziestoletniej krucjaty przeciw przestępczości i zaczął wątpić w jej sens. Pozbawione hamulców, ociekające czarnym humorem historie Ennisa, w których Frank zdecydowanie nie pieścił się z nowojorskimi bandziorami, do dziś uważane są za najlepiej uchwycające specyfikę mściciela z ikonicznym malunkiem czaszki na piersi. Myli się jednak ten, kto zakłada, że bez irlandzkiego scenarzysty u steru Punisher MAX nie zasługuje na uwagę.

punisher max recenzja egmont
Przykładowa plansza z “Punisher MAX” / fot. materiały prasowe

Jego następca, Jason Aaron – autor absolutnie nieprzypadkowy, odpowiedzialny za Skalp, Bękartów z Południa i Thora Gromowładnego – przyjął sobie za cel godne zamknięcie cyklu i stworzenie fabuły, która będzie definitywnym zwieńczeniem losów tej inkarnacji Castle’a. Jednocześnie, mimo że Egmont, wydając te komiksy w Polsce, zachował ciągłość tytułu i wypuścił je na rynek jako tomy ósmy i dziewiąty, nie trzeba przed ich lekturą sięgać po siedem poprzednich. Nie są bowiem bezpośrednią kontynuacją i nie nawiązują do wcześniejszych wydarzeń, które miały miejsce u Ennisa. Dzięki temu, że Aaron rozpoczyna swój run od wprowadzenia nowego (acz dobrze znanego czytelnikom z innych historii) złoczyńcy, który od pierwszego aż do ostatniego numeru pełni funkcję „głównego złego”, a później wraca jeszcze do genezy Punishera (wzbogacając ją o szalenie ciekawe elementy, które rozbudowują jego psychologię), seria ma wystarczająco nisko zawieszony próg wejścia.

Przeczytaj również:  "Nieśmiertelny Hulk" i "Venom" - Czerwony szum w głowie [RECENZJA]

Ponieważ Aaron na antagonistę wybrał tu Kingpina, którego w latach 80. poniekąd odzyskał dla uniwersum Marvela wspomniany Miller, nie dziwi, że w pewien sposób odtworzył na łamach Punishera tę dynamikę między postaciami, która charakteryzowała ówczesnego Daredevila. Matta Murdocka zastąpił co prawda Frankiem, ale pozostałą trójkę mocno kojarzoną z tamtą serią obsadził w niemal identycznych rolach. Wilson Fisk ponownie stał się tą nietykalną personą, której macki sięgają każdej znaczącej instytucji w Nowym Jorku; Bullseye wynajętym przez niego mordercą, stanowiącym realne, fizyczne zagrożenie dla Castle’a (z tą poprawką, że tak, jak Punisher stosuje radykalniejsze środki od Daredevila, tak i Bullseye u Aarona jest nieporównywalnie okrutniejszy od tego u Millera); Elektra z kolei osobistą ochroniarką Kingpina, ostatnią instancją do pokonania przed starciem z nim oko w oko.

punisher max recenzja egmont
Przykładowa plansza z “Punisher MAX” / fot. materiały prasowe

Droga, którą Frank musi przejść, by zmierzyć się z Fiskiem, przypomina drabinkę rodem z rasowej, wirtualnej bijatyki. Fakt, że niedostępny boss czeka na najwyższym piętrze swojego wieżowca, tylko podbija to wrażenie. Z czasem rozgrywka przybiera jednak inny obrót. Celem staje się nie tyle dostanie się do twierdzy, a wywabienie z niej ofiary. Osamotniony, obolały Castle nie widzi lepszego rozwiązania, jak podrażnić ego największego rywala.

Punisher w takim wydaniu jak tutaj jest bohaterem ciągle poddającym w wątpliwość poglądy czytelnika odnośnie do tego, co moralne, a co nie. Dzikim zwierzęciem, które zostało spuszczone ze smyczy, ale coś powstrzymuje przed powtórnym założeniem mu kagańca. W zestawieniu z bezwzględnymi gangsterami pokroju Kingpina lub spaczonymi mordercami o metodach Bullseye’a, czyny Franka jawią się jako akceptowalne. Działa na skróty, ale skutecznie. W tym groteskowo zwyrodniałym świecie, który kreślą przed odbiorcami Aaron oraz rysownik Steve Dillon (autor ilustracji m.in. również w Witaj ponownie, Frank), brak Castle’a byłby chyba nawet straszniejszy niż jego obecność.

Przeczytaj również:  "Hotel na skraju lasu" - chropowaty debiut [RECENZJA]
punisher max recenzja egmont
Przykładowa plansza z “Punisher MAX” / fot. materiały prasowe

Run Ennisa postrzegam jako skrojony idealnie pod fanów postaci Punishera, oczekujących bezkompromisowych, ekstremalnie brutalnych i krwawych historii. To komiks dla tych, którzy po prostu chcą jak najwięcej tego, w czym Frank jest najlepszy i nie odpadną po kolejnej, dość podobnej do siebie fabule. Przewagę omawianych albumów upatruję zaś w tym, że nie zamykają się na inne grupy docelowe. Aaron mógłby podążać śladami Ennisa, wszak widać, że dobrze odnajduje się w tak przerysowanej konwencji, ale robi coś ponad to. Tworzy samodzielną opowieść z wyraźnie naznaczonym początkiem oraz należytym zakończeniem. Przez to także, w dalszej perspektywie, znacznie bardziej satysfakcjonującą, bo prowadzącą do czegoś, skwitowaną puentą i mówiącą o Punisherze więcej niż poszczególne rozdziały pisane przez poprzednika.

Ocena

8 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Daredevil Franka Millera, The Boys, Staruszek Logan

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.