“Gra o tron” – S08E04: Czas na wielką wojnę [RECENZJA]
Najdłuższy odcinek Gry o tron mamy już za sobą. Nie było w nim epickich natarć czy machania mieczem. Potyczka na morzu także nie zajęła nas na dłużej niż kilka chwil. Jednak jeśli ktokolwiek marzył o sennym pogrążaniu się w żałobie, przeliczył się i to znacznie. Twórcy zadbali oczywiście o to, by nawet w przerwie pomiędzy wojną z jakimś bezimiennym królem wyciągniętym z zamrażarki, a wojną z nieokiełznaną Cersei, Królową Andalów i Pierwszych Ludzi, władczynią Siedmiu Królestw i protektorką królestwa dać nam jak najwięcej atrakcji.
Niestety jednak nie wszystkie fajerwerki poszybowały w niebo. Części w ogóle nie zapalono, niektóre co najwyżej wzniosły się na wysokość krzewu i opadły z powrotem. Najwyżej poszybował ogień miłości, pożądania i zazdrości, zupełnie jak w peruwiańskich melodramatach o pożądaniu, zazdrości i miłości. W takich okolicznościach niewiele więcej ma znaczenie dla nas, jako widzów. Zapominamy o samotności Smoczej Królowej pozbawionej Dothraków, którzy decyzją scenarzystów byli zbyt głupi by poczekać na rozkaz ataku. Zapominamy o interesującej nobilitacji Gendry’ego Riversa na Gendry’ego Baratheona przez królową Daenerys. Na szczęście zapamiętamy jak młody lord został przez Aryę poczęstowany czarną polewką.
I kiedy w trakcie tej całej celebracji zwycięskiej nocy myślimy, że widzieliśmy więcej tęczy aniżeli przez poprzednie siedem sezonów, do walki wkracza Sansa, która jako jedyna okazuje Sandorowi Clagane’owi współczucie i zrozumienie. Oczywiście, nigdy nie wyprę się osobistej sympatii dla pokiereszowanego, zaszczutego, opuszczonego i znienawidzonego Ogara. Co jednak ma na celu ponowne łączenie ze sobą postaci, których los kilka razy się przeciął lecz nigdy nie połączył? Podobnie jak w drugim odcinku, David Nutter wespół z duetem scenarzystów wylewa na nas wiadro nostalgii, miłości do serii oraz fenomenu społeczno-kulturowego jakim okazało się Westeros.
Zobacz także: Recenzję poprzedniego odcinka
Finalnie jednak wychodzą na tym bardzo źle. Postawienie na rozwój postaci, które są już rozwijane prawie dekadę odbija się czkawką i niewybaczalnym skompresowaniem fabularnego mięska do zaledwie kilku scen, które pomimo, że dzielą nawet tygodnie – w Westeros są zmontowane zaraz obok siebie. Nawet jeśli czas trwania dwóch odcinków pozwolił Cersei na dojrzenie jej jeszcze nienarodzonego dziecka o jakieś 4 miesiące.
Pierwszy raz zobaczyłem Grę o tron około czeterech miesięcy temu. Przyjaciele i znajomi już kilka lat wcześniej załadowali na mnie bagaż spoilerów i przeczucia, że im dłużej trwa ten serial, tym bardziej poziom spada. Brak prozy George’a Martina jest dla Davida Benioffa i D.B. Weissa niczym zbyt wczesne wyrzucenie piskląt z gniazd. Przez chwilę polecą, później jednak skończą martwe w trawie. Wydaje mi się, że muszę coraz głośniej głosić, że duet pracujący nad serialem od samego początku błądzi we mgle. Imają się sprawdzonych chwytów i próbują napełniać widzów całą paletą emocji, które okazują się być jedynie dudniącą muzyką i rozwleczonymi scenami śmierci.
Zniknięcie Missandei w morzu było świetnym rozwiązaniem, tak bardzo dobrze wpasowanym do realiów poprzednich sezonów. Trudno jednak było mi nie odnieść wrażenia, że dostaniemy jeszcze jedną wzruszającą, przydługawą i zupełnie niepotrzebną scenę dla postaci, która nie mieści się obecnie nawet w trzecim szeregu figur. Takowe zabicie Missandei nie dało zupełnie niczego naszym bohaterom. Daenerys już i tak była gotowa zrównać umocnienia Cersei razem z prostymi mieszkańcami stolicy. Szary Robak także już dawno został zapomniany, a po Bitwie o Winterfell także wyśmiany za bezwartościowy udział Nieskalanych w walce. Czy więc oglądamy scenę dekapitacji kobiety tylko dlatego, że architekci serialu nie mają innych pomysłów na wzmożenie napięcia?
Zobacz także: Podcast o poprzednim odcinku!
Byłbym jednak głupcem, gdybym nie widział światełka w tym tunelu. Nawet w tym potoku odgrzewanych kotletów zaserwowano nam kilka fragmentów, których niedocenienie byłoby ignorancją. Pożegnanie Jona z Północą i wszystkim co o niej stanowi powinno rozgrzać wasze serca i nieco roztopić oczy. Bo przyszło im żyć w świecie bez Nocnej Straży oraz pośród Wolnych Ludzi tęskniących do swojej, prawdziwej północy, Duch okazał się być bardziej przydatnym na polu walki od dothrackiej jazdy i otrzymał wolność. A Jon wciąż ma szansę zasiąść na Żelaznym Tronie. Przemiana Daenerys Targaryen w szaloną królową jest już nieunikniona, niestety jedynie Varys wie co robią ludzie przypisujący sobie przeznaczenie do wyzwolenia ludzkości.
Sprzeczka pomiędzy dwoma doradcami Daenerys, podczas której ulubiony eunuch Westeros podzielił się swoimi obawami z Tyrionem to niezwykły pstryczek w nos dla wszystkich tych, którzy uważali, że to Lannister będzie próbował zdradzić cudzoziemkę z Essos. Tu jednak powściągliwość Tyriona ulega jego (być może spowodowanej dornijskim winem) wierze w dobro, które chce czynić Smocza Królowa. Oczywiście nie rozumiem dlaczego to właśnie realista, konformista i pragmatyk okazuje się być najzagorzalszym obrońcą Matki Smoków. Cała ta rozmowa potwierdza jedynie jak wielki potencjał drzemie w postaci Varysa, który ze starszego nad szeptami stał się ledwie milczącym pomagierem Wyzwolicielki z Okowów.
Ostatnim światełkiem w tunelu jest systematyczne pomniejszanie potęgi khaleesi. Utrata Rheagala przez Daenerys buduje Cersei. Każe ona nam patrzeć na nią jako na równorzędną rywalkę dla Targaryenów, przez co do końca możemy drżeć o losy Westeros. Następny odcinek zapewne będzie okraszony starciem wszystkich sił walczących o władzę. Mam nadzieję, że tym razem będziemy w stanie cokolwiek zobaczyć. A nawet jeśli nie – nawet ciemność byłaby lepszą decyzją twórczą aniżeli kolejny odcinek pełen nieudanych związków i fan serwisów łamiących serca tych, czekających na to, że Gra o tron będzie w stanie ponownie udowodnić, że jest najlepszym serialem tej dekady.