“6 Underground” – Takie, jakiego się spodziewacie [RECENZJA]
Nie mówcie, że się tego nie spodziewaliście. Nawet jeśli pierwsze 15-20 sekund filmu było najmniej bayowską częścią dorobku reżysera, wszyscy dobrze wiedzieli z kim mają do czynienia. Jak mawiał Robert de Niro w Irlandczyku: It is what it is. Michael Bay nawet przez moment nie myślał o jakiejkolwiek zmianie stylu czy swojego podejścia do kina. Netflixowe pieniądze, lepsza niż zwykle obsada oraz potężne oczekiwania fanów bayhemu nie zmienią już ponad pięćdziesięcioletniego wulkanu ekranowej energii.
Zawsze, kiedy przychodziło mi bronić specyficznego geniuszu Baya, docierałem do ściany, przy której stali wszyscy scenarzyści jego filmów. Dobrze wiemy, że amerykański reżyser nie potrzebuje pretekstu do wysadzenia wszystkiego, co stoi w zasięgu jego wzroku w powietrze. Dlatego niezwykle miłą odmianą jest to, że tym razem nie pracował z grupą trzynastoletnich chłopców, a z duetem względnie doświadczonych scenarzystów, którzy wiedzą co piszczy w zaroślach współczesnej rozrywki. Rhett Reese i Paul Wernick w Zombielandzie oraz w obu Deadpoolach udowodnili, że potrafią wiele rzeczy, których nie potrafi przeciętny fabularzysta pracujący z Bayem.
Przede wszystkim skala filmu została zmniejszona. Nie to, żeby było mniej wybuchów, pocisków, samochodów i – pomimo dość pretekstowej historii oraz żałosnych prób pogłębienia motywacji bohatera granego przez Ryana Reynoldsa, to właśnie uwspółcześnienie zabawy oraz odpowiednie jej przeskalowanie pozwoliło trwać przy filmie nie pytając o jego sens.
Jest też zabawnie. Reese i Wernick dobrze zdawali sobie sprawę z tego, z kim przyszło im pracować. Być może także sam Bay podszedł do filmu tak jak Reynolds podchodzi do Twittera – na luzie i ze sporą dawką autoironii. Przegląd wszystkich reżyserskich trików i typowych dla współczesnego Eda Wooda zagrań dokonano z polotem, finezją i werwą, tak jak sobie tego życzył Michał Milowicz w Chłopaki nie płaczą.
Zobacz także: Najlepszego polskie filmy mijającej dekady
Nie oszukujmy się – to nie jest wspaniale napisany film, który trzyma fabularnego asa w rękawie. Już po chwili wszystko jest jasne, klarowne i amerykańsko czarno-białe. Szczątkowa strona fabularna będzie udręką dla każdego, jednak w tego typu popcorniakach przecież nie o to chodzi. O co więc chodzi?
Wybuchy? Są i to w przerażających ilościach. Pościgi? Jak najbardziej. Jeśli pamiętacie włoski pościg z otwierającej sceny Quantum of Solace, to jedyne co ciśnie się na usta i przed oczy to: więcej, szybciej, brutalniej i o 20 minut dłużej. Słowne potyczki i całkiem niezłe żarty dostarczono, więc jedynym czego brakuje to kinowa atmosfera i zmieszany zapach nachosów, popcornu i nielegalnie wniesionych paczek chipsów.
Na tym etapie, zapewne już wiecie, że nic nie zmieniło się w mojej postawie od kiedy w styczniu określiłem się wiernym żołnierzem Michaela Baya. Jeśli więc chodzi o mnie – zadowala mnie już samo odpalenie fajerwerków oraz przyciśniecie pedału gazu do ziemi. Gdyby jednak spojrzeć na to z zupełnie innej perspektywy, przymusem jest stwierdzenie, że 6 Underground jest kolejnym przykładem na to, że Bay stoi w miejscu. Drepcze w kółko po znanym mu gruncie, opierając się eksperymentom i próbom.
Nawet jeśli lepsze jest wrogiem dobrego, wielu fanów jego początkowej twórczości zauważa zdecydowany spadek formy oraz artystyczną niemoc na przestrzeni ostatniej dekady. Wiele blockbusterów z poprzednich lat udowadnia, że niegdysiejszy król akcji i pościgu jest nagi i zupełnie wypalony.
Być może tym razem obsada na czele z Deadpoolem (który, podobnie jak pozostali bohaterowie, po prostu w filmie jest) przyciągnie przed ekrany osoby nienoszące w sobie odrazy do wszystkiego, co proponuje twórca serii Transformers. Trudno rozstrzygnąć jaki takowe osoby wydadzą wyrok, lecz przepełnia mnie przeczucie, że byłby to ciekawy eksperyment. Prawda jest taka, że 6 Underground to naprawdę świetny odmóżdżacz na ferie świąteczne, który nie wszystkim przypadnie do gustu. Specyficzna kamera Baya, jego psychodeliczny montaż i denna historia skutecznie odstraszą wielu. Na szczęście jednak dla naszych oczu, nie jest to najbardziej bayowski film w jego emploi. Spokojnie, na pewno ukaże się sequel.
Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.