„Anna” – Palindrom, czyli słowo czytane tak samo wspak [RECENZJA]
ANИA – tak specjaliści od marketingu promują najnowszy film Luca Bessona, francuskiego reżysera, który od lat stara się nakręcić dobry film. Jedni powiedzą, że przecież Lucy ze wspaniałą Scarlett Johansson był całkiem niezły. Inni powiedzą, że Besson skończył się po Piątym elemencie czyli dobre 22 lata temu. Niezależnie jednak co ktokolwiek uważa – Anna nie zmieni niczyjego życia.
Bo na plakatach zamiast ANИA powinno się wielkimi literami wpisać nudna. Ale to nie tak, że nowy produkt Bessona jest fajny, ale nudny. Jest potwornie sztuczny i arogancki. Przepełniony kliszami i stereotypami. Nieinteresujący i wtórny. Wiele osób podejmowało się już tego typu kina i wielu robiło to lepiej aniżeli ten francuski stary wyga.
Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki
Tytułowa Anna zostaje zauważona na moskiewskim bazarku, a dzięki swojej nieprzeciętnej urodzie, onieśmielającym spojrzeniu i urokowi, zostaje zwerbowana przez paryskiego łowcę talentów. Przenosiny do Paryża, modeling, sesje zdjęciowe, setki ubrań, kostiumów i rekwizytów. Tylko coś nietypowego jest w tej Annie, coś co niewielu zauważa. Widzowie oczywiście dostają strzępki informacji o rosyjskiej piękności, której fach coraz bardziej przypomina zadania Jennifer Lawrence w Czerwonej jaskółce.
Tak, rok temu dostaliśmy produkt niezwykle podobny, i chociaż wcale nie był on pierwszej świeżości, to i tak rzuca na kolana to bajdurzenie Bessona. A jego monolog o niezwykle zabójczej i skutecznej Annie usypia na tyle, że każdy flashback traktowany jest z politowaniem, przymrużeniem oka i wewnętrznym zażenowaniem spowodowanym tym, jak bardzo Besson nie wierzy w widza i jego inteligencje.
Zobacz także: Recenzję „Oszustek”
Prawie wszystko nie pasuje do siebie. Począwszy od wspomnianej już niepotrzebnej i zagmatwanej manipulacji czasem, która nie dość, że nie wnosi niczego ciekawego, nie angażuje, nie wciąga i nie przykuwa uwagi. Francuz zabija tym samym swojego jedynego asa w rękawie – coraz mocniej odsuwa nasze zainteresowanie od potencjalnie trzymającego w napięciu kina szpiegowskiego stworzonego na oldschoolową modłę.
W zamian daje nam wijącą się, biegającą, katującą fotografów i zdrajców stanu Annę, której jedyną cechą jest bycie naprawdę ładną kobietą. Może coś tam jeszcze się znajdzie po drodze, ale zwracanie uwagi na takie szczegóły, o które nawet scenarzysta się nie troszczy, to jednokierunkowa droga pełna bólu, rozczarowań i rozgoryczenia.
Nie można ukrywać, że nikt nie pomaga w tej farsie. Odgrywająca główną rolę Sasha Luss stara się jak tylko może i zapewne przekroczyła większość granic jakie jej ciało posiada. Niestety nikt do niej nie dołączył. Helen Mirren chyba zapomniała, że ma na koncie Oscara i kilka Złotych Globów. Luke Evans kompletnie się zagubił w swoim idiotycznie brzmiącym akcencie, w który pewnie nawet on nie wierzył. Jedynie Cillian Murphy może cieszyć się z braku ośmieszenia samego siebie.
Zobacz także: Recenzję „Midsommar. W biały dzień”
Czy tak prezentuje się załoga dobrze naoliwionej maszyny pędzącej w kierunku wspaniałych recenzji i worków z pieniędzmi? Nie, bo Anna nie ma szans na żadne z tych osiągnięć. Tak kończą pisane na kolanie filmidła, mające aspiracje by podłączyć się pod aktualne trendy. Jako gnioty bez żadnego ładu i składu, poplątane i z jedynie śladową ilością własnych pomysłów czy koncepcji. Szkoda potencjału, szkoda pieniędzy, szkoda czasu. Dobrze, że już nikt nie kręci na taśmie, bo jej też byłoby szkoda.
Całość wpisuje się w słowo słabizna. Szkoda, że nie jest ono palindromem, bo wtedy miałbym interesującą puentę na koniec. Ale nie czuję się z tego powodu jakoś szczególnie źle. Besson także jej nie miał. Pełniący obowiązki reżysera i scenarzysty ponownie udowodnił, że biorąc na siebie podwójną odpowiedzialność, podwójnie jest się winnym klęski.
Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.