„Witajcie w Marwen” – Witajcie w rozczarowaniu [RECENZJA]
Robert Zemeckis jest niezwykłym twórcą. Chociaż jego najlepsze filmy powstały na początku jego twórczości, w latach 80., on wciąż co kilka lat przypomina o sobie. Los chciał, że Zemeckis spełnia w kinie rolę eksperymentatora, wariata, który porwie się z motyką na słońce. To on przecież połączył ze sobą świat animowany i świat rzeczywisty w pamiętnym, najlepszym do czasu Player One crossoverze w historii kina, czyli Kto wrobił Królika Rogera. Z biegiem czasu reżyser nieco odsunął swoją twórczość od animowanej zabawy.
Nie skończyło się to dla niego niczym złym – otrzymał Oscara za Forresta Gumpa a jego filmy regularnie przynosiły ogromne zyski. W kwiecie swego wieku, Zemeckis ponownie wrócił do eksperymentowania. Rozpoczęło się umiarkowanym sukcesem, jakim był Ekspres Polarny. Późniejsze zabawy konwencją oraz animacją w postaci Beowulfa czy Opowieści wigilijnej lepiej jednak przemilczeć. Czy milczeć należy także na temat Witajcie w Marwen? Niestety tak.
Marka Hogancampa poznajemy podczas animowanej przygody, którą przeżywa jego lalka-sobowtór – żołnierz armii amerykańskiej, który rozbił się w belgijskim lesie podczas II wojny światowej. Szybko przekonujemy się jednak, że animowany świat to jedynie wyobraźnia Marka. Swoim aparatem uwiecznia od historię życia Hogiego, zastępując swoją historię. Nie pamięta jej, bo trzy lata wcześniej podczas napaści „wykopano mu ją z głowy”. Stworzone przez niego miasto Marwen stanowi dla niego substytut życia, które utracił, a po którym zostało mu jedynie kilka zdjęć i ogromna kolekcja damskich butów. Jego nowe życie zostanie jednak wywrócone do góry nogami, bo do domu po przeciwnej stronie ulicy przeniosła się rudowłosa Nicol, co oznacza także, że w Marwen zagości także nowa postać.
Zobacz także: Recenzję „Shadow”
Nie będę ukrywał – spodziewałem się czegoś więcej aniżeli to, co zaproponował Zemeckis. Jego eksploracja Marwen oczywiście budzi zachwyt, jednak za naprawdę pomysłową realizacją animowanej części historii, nie stoi prawie nic. Pojawiają się natomiast te wszystkie najbardziej wyświechtane frazesy. Podczas podróży do Marwen zatrzymamy się dokładnie w tych miejscach, w których się tego spodziewamy, bohaterów poznamy jedynie z tej strony, której się po nich spodziewaliśmy, a Zemeckis nie ma żadnego asa w rękawie by jakkolwiek ubogacić swój film.
Steve Carell oczywiście dwoi się i troi, jednak to za mało, by udźwignąć patetyczny scenariusz pełen niewykorzystanych szans. Brak mu jednak wsparcia, by pociągnąć ten wózek gdzieś dalej. Nie jest to wina całego grona utalentowanych aktorek, lecz ich całkowitego zepchnięcia na dalszy plan.
Pomimo wielokrotnie powtórzonej przez Marka opinii, że to kobiety są ratunkiem świata, pomimo faktu, że Kapitana Hogiego to właśnie kobiety uratowały, film ten nie ma nawet krzty feministycznego wydźwięku. Nawet jeśli prób udowodnienia tego przez Zemeckisa jest mnóstwo. Wszystkie bohaterki pojawiają się tylko gdy Mark ich potrzebuje, a jego romantyczna relacja z Nicol jest jedną z najbardziej jednostronnych jakie widziałem od dawna. Całkowite skupienie się widza na Marku jest więc wymuszone, a przez to nawet interesujący wątek o butach jako esencji damskiej duszy traci jakąkolwiek wyjątkowość.
Zobacz także: Recenzję „Obywatela Jonesa”
Trudno wypełnić tę pustkę, którą zaserwował nam Zemeckis. Poruszający się ze smutną miną i uciekający od wszystkiego Carell nie jest w stanie tego zrekompensować. Cała symbolika użyta w filmie jest nachalna i brak jej jakiejkolwiek subtelności. Narracja radzi sobie dobrze jedynie w czasie animowanych fragmentów, a najlepszym momentem jest wehikuł czasu zbudowany na wzór legendarnego DeLoreana.
Nie dziwi mnie całkowita finansowa klęska Witajcie w Marwen. Zemeckis stworzył swój obraz na wzór laurki, która może i jest ładna, ale także przesadzona, przesłodzona i brak w niej umiaru. Taki stary wyga jak on powinien znać więcej sztuczek, które mogą zainteresować widza. Bo ta historia to prawie samograj. Wystarczyło zrównoważyć niektóre jej aspekty i nieco bardziej wysilić się, by nie zasypywać widzów tanimi zagrywkami. Cóż, może przy następnym eksperymencie Zemeckis udowodni, że nie skończył się w latach 90. i zamaże klęskę jaką jest jego wyprawa po Marwen.
Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.