Recenzje

“Rampage. Dzika furia” – Recenzja

Martin Reszkie
Rampage. Dzika Furia
kadr z filmu “Rampage. Dzika Furia”

Oglądanie najnowszego filmu z Dwaynem Johnsonem przypomina bardziej karę niż grzeszną przyjemność. Spośród wielu minusów, największym z nich jest przede wszystkim kiepska fabuła, która prezentuje się następująco: prymatolog Davis Okoye, preferujący raczej małpie aniżeli ludzkie towarzystwo, staje przed problemem genetycznej mutacji swojego wiernego podopiecznego – goryla Georga. Małpi przyjaciel zmienia się w maszynę zniszczenia, i wraz z dwiema innymi zmutowanymi bestiami kroczy na Chicago, stawiając na nogi całą siłę militarną Stanów Zjednoczonych.

W Chicago znajduje się bowiem, odpowiedzialna za cały ten zwierzyniec, korporacja rodzeństwa Wyden – Energyne. Dowiadujemy się o tym z prologu na stacji kosmicznej, który można uznać za właściwie najlepszą część filmu. Czuć tutaj bowiem pewną dawkę mroku czy niewystępującą już później aurę tajemniczości. Niestety, im dalej w las, tym więcej skrótów fabularnych i charakterologicznych. Papierowa postać Naomie Harris, Dwayne Johnson będący po raz kolejny skałą samą w sobie, czy też będące na granicy autoparodii wspomniane już rodzeństwo Wyden (Malin Akreman i Jake Lacy) bledną przy próbie (średnio udanej, ale jednak próbie) nadania postaci tajnego agenta Russela obrazu szalonego kowboja, będącego stróżem prawa ważniejszego niż kodeksy karne – pokracznie rozumianego prawa moralnego.

Rampage. Dzika Furia
kadr z filmu “Rampage. Dzika Furia”

Jeffrey Dean Morgan to bowiem jedyna niegrająca na autopilocie osoba na planie. Czerpie on jednak gęsto ze swoich najlepszych osiągnięć (a najbardziej z roli Komedianta w filmie Watchmen. Strażnicy), co przy reszcie obsady zasługuje na jakieś drobne uznanie. Do tej próby nie dosięga nawet reżyser, tworząc może i spójną, ale nudną i niewciągającą fabułę zakończoną przewidywalnym i absolutnie nieoglądalnym finałem – gdzie oczywiście czeka nas walka białej wersji King Konga ze zmutowanym wilkiem i krokodylem.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

O ile scen akcji jest sporo, o tyle twórcy nie mają na nie żadnego ambitnego pomysłu. Przez to nawet pretendująca do jednej z najlepszych scen filmu, próba złapania wilka przez Joego Manganiello, jest jedynie marną kopią tego, co Colin Trevorrow umieścił już w Jurrasic World. Może więc humor uratuje tę produkcję? Bardzo bym tego chciał, lecz ewidentnie próby rozładowania tragicznie budowanego napięcia były napisane pod najmniej wymagającego widza, opierające się na najbardziej oczywistych i trywialnych żartach sytuacyjnych, które u nas można odczytać jako “vega-nizmy”. Oczywiście ktoś się zaśmieje w duchu, jednak raczej z odczucia żenady aniżeli z jakości serwowanych nam one-linerów padających ze strony złotoustego Johnsona.

Wspomniana wcześniej finałowa walka zasługuje moim zdaniem na osobny akapit. Nie z powodu jej szczególnej oraz wybijającej się ponad pozostałe akty filmu jakości, lecz z powodu ogromnego zawodu, jaki zaserwował nam Brad Payton. Bo dokładnie tak trzeba określić skąpany w szarości festiwal CGI trzeciej jakości, z którego nie wynika nic ponad kurz, dym i walące się budynki. Niestety nie daje to takiego efektu jak chociażby walki jeagerów z pierwszej części Pacific Rim. Kierunek obrany przez twórców sprawił, że oglądanie tego (w domyśle majestatycznego pojedynku natury na sterydach) jest nieprzyjemne, żmudne i nawet realistyczna krew na maksymalnie obcisłej koszulce głównego bohatera nam tego nie uprzyjemnią.

Sporym zawodem uraczył nas ten aktor, który przed paroma dniami skończył 46 lat. Jeśli będzie jednak trzymał swoją imponującą formę fizyczną i w 2020 roku nie zostanie prezydentem USA, to czeka nas kolejne kilka lat filmów z nim. Pewnie będą lepsze i gorsze, jednakże życzę i jemu i nam, by były lepsze niż Rampage. Dzika furia.

Ocena

4 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.