“Doktor Sen” usypia nas wszystkich [RECENZJA]
Odkąd pamiętam, sceptycznie podchodziłem do literackiej legendy Stephena Kinga. Szanuję ogrom jego dorobku oraz całokształt twórczości, lecz ja i Stephen nigdy się nie polubiliśmy. Gubiłem się w natłoku jego dzieł, zawsze obawiając się o to, czy to wszystko będzie w jakikolwiek sposób oryginalne, skoro ktoś kończy jedną książkę szybciej niż George R.R. Martin pojedynczą stronę.
Oczywiście z miejsca chciałbym uspokoić wszystkich fanów Króla pisarskiego rzemiosła – Skazani na Shawshank to wciąż najlepszy film w historii a Zielona Mila to najwspanialszy wyciskacz łez. Jednakże to w Lśnieniu było coś, co pokochało tak wiele osób. Ten specyficzny element, to obsesyjne dążenie do perfekcji, delikatne oderwanie się od oryginału Kinga sprawiło, że to właśnie Stanley Kubrick dał światu najlepszą ekranizację powieści pisarza.
Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że Flanagan to nie Kubrick, a Ewanowi McGregorowi, jakkolwiek Obi-Wan Kenobi nie zapisałby się w historii kinematografii, daleko do Jacka Nicholsona. Dlatego tym lepiej się dzieje, im mniej twórcy są zainteresowani Dannym i jego opowieścią. Im dłużej eksplorowana jest postać Abry Stone, młodej dziewczynki, która jak niegdyś Danny lśni potężną mocą, tym lepiej dla filmu.
Zobacz także: Recenzję 3. sezonu The Crown
Danny, który jak Hallorann niegdyś wsparł jego, stara się ochronić małą Abrę. Zagrożeniem dla niej okazuje się być tajemniczy Prawdziwy Węzeł oraz przewodząca mu, najlepsza z całej obsady, Rebecca Ferguson jako Rose the Hat. W trakcie prawie dwugodzinnej ekspozycji poznajemy losy Danny’ego po traumatycznych przeżyciach w hotelu Overlook. Śledzimy jego próby radzenia sobie z hotelowymi demonami i piętnem, jakie zostawił na nim (oraz jego matce) ojciec, Jack. W momencie, gdy równocześnie przedstawiona zostaje Abra, dobrze wiemy, dokąd to wszystko prowadzi.
Oczywiście nie mam na myśli tego, że Flanagan napisał słaby scenariusz, który zawczasu odkrywa wszystkie karty. Prąc powoli do przodu pozostawia on za sobą ślady – małe, lecz wyraźne i zauważalne. Dla niektórych może się to okazać nudnym i żmudnym wleczeniem się do przewidywalnego finału. Po drodze rzucającym skrawki nawiązań do dzieła Kubricka, które w trzecim akcie przybiorą formę wręcz karykaturalną.
Ja jednak nie byłbym aż tak surowy dla twórców. Próba pogodzenia filmu z 1980 roku z książką Kinga moim zdaniem udała się co najmniej dobrze, pomimo jej delikatnej toporności. Przedmiotowe potraktowanie Lśnienia dla największych fanów może okazać się świętokradztwem, jednak nie można zapominać o tym, że pomimo tego wszystkiego, Doktor Sen stoi na własnych nogach, całkiem stabilnych i niezachwianych.
Zobacz także: 6 filmów, w których nie ma muzyki Beatlesów, więc tak jakby nie istnieli
Jednakże jest coś w tym filmie, co można określić jako przezroczystą, bezkresną i zakrywającą wszystko plamę. Określam ją mianem “przezroczystej”, ponieważ przez dłuższy czas Doktor Sen prowadzi nas po bezdrożach nijakości. Nie jest nadzwyczaj źle, ale także nic nie wychodzi przed szereg. Może i coś się dzieje, jednak nieco za wolno, zbyt ślamazarnie. Drugi akt, który moim zdaniem powinien jak najbardziej wziąć widza za ramię i przyciągnąć go do siebie w oczekiwaniu na finał, jest zbyt bezbarwny, by przekonać kogokolwiek. Znudzeni więc docieramy do mety, która jak zawsze pokazuje nam, że historia lubi się powtarzać.
Długi zawsze trzeba spłacać, niezależnie od blasku lśnienia. Dlatego tym bardziej ucieszył mnie powrót do pewnego miejsca w świecie, w którym demony są głodniejsze niż gdziekolwiek indziej. Niestety udało się to jedynie w niewielkim stopniu. Próbujący zadowolić wszystkich Flanagan nie wahał się przed decyzją o powtarzaniu trików i zagrań Kubricka. Decyzję o tym, by pojawiające się ponownie postacie nie były wprowadzane ponownie na ekran za pomocą komputerowej magii, ale charakteryzatorskim trudem i za pomocą fizycznego podobieństwa, da się obronić przez wielu kinowych purystów. Natomiast efekt tych starań trzeba jednoznacznie określić jako mierny. Nawet całkiem rozsądne umiejscowienie punktów kulminacyjnych nie sprawi, że przestaniemy się zastanawiać, czy Henry Thomas gra tę postać, o której myślimy, czy jest jedynie do niej podobny.
Przejście przez cały hotel daje jednak niezwykłą frajdę dla każdego fana Lśnienia. W szukaniu i znajdywaniu dawno napotkanych elementów może nam nawet przeszkodzić odrobinę zakończenie filmu. Kiedyś ten fan service trzeba jednak zakończyć. Z umiarem oczywiście. Wszystko, co zrobili twórcy, miało na celu nieprzekroczenie żadnej z barier, którą postawili King z Kubrickiem. To dlatego Doktor Sen tak usypia – brak w nim werwy, zapału i twórczego entuzjazmu. Obecna jest jedynie wszechobecna poprawność i zbędna odtwórczość.
Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.