„The Crown” – do czterech razy sztuka [RECENZJA]
Początek nowego sezonu opowieści o brytyjskiej rodzinie królewskiej zaczyna się zupełnie inaczej aniżeli poprzednie. Pojawia się dynamizm akcji, energetyczny montaż oraz swego rodzaju intensywność. Jest to oczywiście związane z kierunkiem fabularnym, który obiera pierwszy odcinek “The Crown”. Lecz to nie zmienia tego, że ukazano widzom, iż można inaczej: lepiej, szybciej, mocniej. Nawet jeśli to tylko serial o osobach w średnim wieku i miłosnych perypetiach ich dzieci.
Z wielkim smutkiem stwierdzam, że właśnie ten kierunek obrał twórca całego serialu, Peter Morgan. Można się tego było oczywiście spodziewać. Postępująca tabloidyzacja życia royalsów w latach osiemdziesiątych, związana z życiem publicznym i prywatnymi kłamstwami małżeństwa Karola i Diany, była tego głównym prowodyrem. Należy zatem Morgana pochwalić za umiejętne zrównoważenie tego, co można określić jako kiczowatą wścibskość. Żerowaniu na cudzym nieszczęściu.
Prawda jest jednak taka, że pomimo mnogości historii i faktów, ponownie wykopanych przez twórców na światło dzienne, problematyczne małżeństwo zajęło scenarzystów najmocniej. Pewne przenoszenie środka ciężkości opowiadanej historii, ze skupionej wokół postaci królowej na jej następcę, widać było już w trzecim sezonie. Teraz nastąpiło zachwianie, które groziło niemal całkowitą zapaścią tego ogromnego przedsięwzięcia.
Niemalże całkowite odsunięcie na dalszy tor niektórych bohaterów, takich jak książę Filip czy księżniczka Małgorzata, obrazuje transformację całego serialu. Sezon trzeci oraz czwarty można określić jako moment kluczowy dla całego królewskiego spektaklu. Przeobrażenie typowej brytyjskiej produkcji o niemalże kostiumowym zacięciu w interesującą, ale rozwodnioną kronikę okładek portali plotkarskich. Duch dziewiętnastowiecznej Anglii odchodzi, a wraz z nim znikają plemienne zwyczaje skupione wokół ludzi w zabawnych strojach.
Peter Morgan chciał ewidentnie udowodnić wszystkim, że grzebanie w nieudanym małżeństwie można zrobić bez uwłaczania godności byłych małżonków. Nie byłoby o tym mowy, gdyby nie spektakularna praca wykonana przez Emmę Corrin, wcielającą się w rolę Diany, księżnej Walii. Udało jej się uosobić wszystkie znane innym ludziom cechy Diany – zarówno zalety jak i wady. Wiązało się to z odważnym unaocznieniem jej problemów natury psychicznej czy związanych z zaburzeniami odżywiania. Nie byłoby Diany bez księcia Karola, w którego ponownie wciela się Josh O’Connor. Najtragiczniejsza postać królewskiego dworu. Rozczłonkowany na dwie części – jedną poświęca dla tego, by przez chwilę czuć się zrozumianym, kochanym i docenionym. Drugą natomiast spala na stosie oczekiwań i przymusowego małżeństwa.
Twórcy odważnie operują w czwartym rozdaniu brytyjskiego pokera. Zdecydowanym ruchem wskazują winnych, ale wciąż unikają przedstawiania świata monarszej bańki jedynie w czerni i bieli. Zdarzają im się potknięcia – czy to poprzez nierówne tempo sezonu, czy kilka nieszczególnie interesujących wątków. Robią to jednak po to, by widz mógł rozważyć więcej niż jeden punkt widzenia. Odwaga twórców w żonglowaniu wieloma wątkami odbija się także na innym polu. Tegoroczna odsłona The Crown, tak jak i poprzednie, pokrywa okres około dziesięciu lat. Tym razem jednak nie udało się utrzymać całej historii w ryzach, przez co mijający czas poznać można jedynie po datach pojawiających się gdzieniegdzie podczas trwania odcinków.
Dekada taczeryzmu, który na dobre odcisnął swoje piętno i odmienił Wielką Brytanię, została niemal niezauważona. Oczywiście rewelacyjna Gillian Anderson, portretująca Żelazną Damę Margaret Thatcher, nie pozwala na moment zapomnieć o tym, kto rządzi i dzieli na Wyspach Brytyjskich. Jednakże Peter Morgan zdecydowanie się zagalopował, ogrywając jedynie wady jedenastoletniego okresu władzy pierwszej kobiety na stanowisku premiera Zjednoczonego Królestwa. Być może wyszedł z założenia, że skoro każdy zna zalety tego okresu, to właśnie jego zadaniem jest udowadnianie, że było inaczej? Albo raczej bliżej mu do laburzystów oraz powszechnej w ich szeregach krytyki Thatcher. Nie jest ona niebezpodstawna, ale tym razem jest zbyt jednostronna oraz nieco tendencyjna.
Nie sposób nie poświęcić także chwili Elżbiecie, która dotychczas na swoich barkach nosiła serial The Crown. Wraz ze zmianą środka ciężkości otrzymujemy coraz mniej od królowej. Coraz bardziej wycofana władczyni zadręcza widzów swoim zdystansowaniem oraz tym, co należy do jej obowiązków – bycia pozbawioną głosu latarnią na środku wzburzonego morza. Gdy tylko jednak dochodzi do głosu (szczególnie podczas odcinka 48:1), nareszcie możemy dostrzec, jak fenomenalną decyzją castingową było usytuowanie Olivii Colman w tej roli.
Po odsunięciu wszystkiego na bok, należy zwrócić uwagę na to, o czym czwarty sezon The Crown jest. Ostatnie słowa w nim wypowiedziane wskazują, co poszczególni reżyserowie i reżyserki wraz ze swoimi operatorami dawali do zrozumienia. Każdy w tej specyficznej rodzinie jest sam. Obcość, pozbawienie miłości, zatracenie pewnie naiwnych i idyllicznych marzeń na rzecz służby, której już nikt nie potrzebuje. To wypełnia wszystkie pokoje królewskich rezydencji. Zaraz obok zazdrości, złości i rozczarowań.
Nie będę ukrywał, czwarte podejście do życia domu Windsorów, naznaczone rozdrapywaniem starych ran na brytyjskiej tkance arystokratycznej, okazało się być dla mnie zawodem. Metamorfoza charakteru serialu oraz wielu jego kluczowych aspektów niemal w całości mnie odrzuciła. Nie mogę jednak odmówić tego wszystkiego, co ma do zaproponowania dobrego. Wyborne aktorstwo, scenografia i kostiumy dające nam immersyjne odczucia. Sprawne manewrowanie pomiędzy mnóstwem bohaterów i nazwisk, odtwarzanie społecznych nastrojów czy problemów minionej epoki. Nawet jeśli tym razem nie było tak sprawnie jak zwykle, wciąż jest niezwykle dobrze.
Zapoznajcie się również z naszą recenzją 3 sezonu “The Crown”!
Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.