Advertisement
FilmyKinoRecenzje

“Dżentelmeni” – Gościu powraca w wielkim stylu [RECENZJA]

Martin Reszkie
fot. Materiały prasowe

Chociaż uważam, że dość daleko mi do śledzenia poczynań poszczególnych reżyserów, to zawsze z niemalże krnąbrnym zainteresowaniem śledzę produkcje tych twórców, których poprzednie dzieło niekoniecznie można nazwać klasykiem w dniu premiery. Niezależnie czy to Michael Bay kręci nowy, zły film, czy Spielberg stara się stworzyć coś, co w przeciwieństwie do Czwartej władzy będzie dało się oglądać bez ziewania i odczucia, że legenda uleciała wraz z odległymi latami dziewięćdziesiątymi.

Guy Ritchie, któremu w tym całym Hollywood najbliżej do określenia dobry gościu ma w moich oczach co najmniej dwie wpadki za sobą. I chociaż to, czy Aladyn był słabiutki, czy też w całej swojej kiczowatowej kampowości okazał się swego rodzaju niezwykłym seansem może podlegać dyskusji, to raczej większość z nas się zgodzi, że Artur. Legenda miecza to mielizna pośród twórczości Brytyjczyka.

Powracający do swojego środowiska reżyser ponownie zanurza się w przeszarżowanej oraz stylistycznie odjechanej brytyjskiej szemranej strefie gangsterskiej. Może i nie mający tak wielkich ambicji jak Martin Scorsese w swoim Irlandczyku, to nie można nie zauważyć analogii pomiędzy jednym z najlepszych twórców brytyjskiego kina gangsterskiego, a jego amerykańskim vis a vis. 

fot.: Materiały prasowe

Amerykański ogier pośrodku brytyjskich przybytków łokciami utorował sobie drogę do bogactwa. Drogę na finansowy szczyt utorowała mu gandzia, trawka, gazik, maryśka. A przynajmniej tak zostaje nam przedstawiony Mickey Pearson, magnat ogrodnictwa, przetwórstwa i dystrybucji konopii indyjskich. I niech nie zwiedzie was jego powabna sylwetka, piękny uśmiech i idealnie skrojony strój na idealnym ciele Matthew McConaugheya. Zmęczony z jednej strony gonitwą za zyskiem, a z drugiej ciągłą walką o pozostanie na szczycie postanawia się wycofać i sprzedać swój niezwykle dochodowy interes by wraz z ukochaną żoną oddać się zasłużonej emeryturze w jakimś XVII-wiecznym przybytku. A o wszystkim opowiada obrzydliwie egoistyczny Fletcher, czyli próbujący wyciągnąć jak najwięcej dla siebie Hugh Grant.

Na swoim własnym podwórku Ritchie czuje się na tyle pewnie, że ubarwia swoją historię o królu półświatka kolejnymi historiami, bawiąc się nieco z opowieścią szkatułkową, nieco fantazyjną jednak całkowicie zmieniającą odbiór wydarzeń. Igra z widzem w sposób dość oczywisty, jednak wciąż w szczery i miejscami dość zabawny. W jednym miejscu pokazuje bezpośrednio z jakiego miejsca zacznie się sequel, w kolejnym zaś umieszcza na ścianie plakat swojego filmu z 2015 roku, który zresztą podobnie jak Dżentelmeni jest jego powrotem do korzeni po dwóch obrazach o Sherlocku Holmesie.

Przeczytaj również:  „Heretic” – dobry początek, fatalny koniec [RECENZJA]

Ponownie porywający się na sportretowanie kryminalnej części Londynu i okolic reżyser i scenarzysta w jednym wchodzi w temat pierwszy raz od roku 2008. W międzyczasie zmienili się nie tylko piłkarscy mistrzowie świata, ale także społeczeństwa, technologie i sposób działania w przemyśle kinematograficznym. Ritchie wchodzi w to wszystko z całym dobrodziejstwem inwentarza, składając ze swoich talentów i pomysłów sprzed niemal dwóch dekad dzieło niezwykłe.

fot.: Materiały prasowe

Z jednej strony fabularnie i nieco także stylistycznie łączy dwie opowieści, z drugiej jednak cały czas pracuje nad ich spójnością, nawet jeżeli kręcący i zmyślający detektyw Fletcher stara się, by rzeczywistość i jego wyobrażenia mimo iż różne – wciąż działały na jego korzyść. Jakby tego było mało, brytyjski Patryk Vega (tylko, że lepszy) miesza różne małe, poboczne ale niesłychanie zabawne wątki, które razem tworzą wzór godny kraty księcia Walii. I tak, właśnie o Colinie Farellu tu mowa, który pierwszy raz od wielu lat pokazuje swoją komediową twarz, tak bardzo niewyeksploatowaną w jego karierze.

Cała ta układanka rozsypałaby się w rękach niepewnego i niemającego pomysłów reżysera. Otrzymaliśmy jednak opowieść o świecie, którego serce bije w inny, o wiele szybszy sposób, a którego oglądanie nie nudzi ani nie mierzi. Wysoka intensywność rozgrywki może i nie zrzuca z kinowego fotela jak czynią to Nieoszlifowane diamenty, jednak na pewno daje wiele przyjemności oraz zwykłej zabawy. Jak to u Ritchiego bywa, kompletnie przeszarżowani aktorzy wspaniale rzucają wszystkimi londyńskimi przekleństwami, tworząc najniższych lotów wiersze tak dobrze spasowane do całego obrazu, że uśmiech sam pojawia się na twarzy.

Przeczytaj również:  „The Office PL: sezon 4” – Szerokie wody [RECENZJA]

Pośród całego zastępu męskich twarzy, dwie ściągają na siebie uwagę. Wzajemna interakcja Hugh Granta jako oślizgłego detektywa oraz Charliego Hunnana jako consigliere marihuanowego ojca chrzestnego to teatr przeciwieństw, wzajemne dokazywanie dwóch gości, którzy nie wiedząc wszystkiego, starają się wyciągnąć jak najwięcej od swojego rozmówcy. Wszystkie drobne sekwencje pomiędzy nimi udowadniają jak świetną rękę do aktorów ma Ritchie.

fot.: Materiały prasowe

Szkoda jedynie, że pośród tego męskiego stada brakuje kobiet. Jedyną jest żona głównego bohatera, która jest raczej stereotypową postacią w filmach brytyjskiego twórcy – wchodzącą w męski świat gruboskórną damą, która prędzej czy później i tak będzie musiała zostać przez kogoś uratowana. Guy, przyjacielu, stać Cię na więcej.

Od seansu Dżentelmenów, Ritchiego widzę jako prestidigitatora mającego na celu zostanie brytyjskim Quentinem Tarantino. Żonglujący gatunkami, pomimo stępienia pazurów najpierw przez Warner Bros., a później przez Disney powrócił do tego, w czym czuje się jak w domu. Igra ze wszystkimi zasadami montażu, raczy nas całymi litaniami żartobliwych wyzwisk, co jakiś czas odwróci do góry nogami linię czasową, a nawet zastosuje klasyczne zagranie z repertuaru Quentina – ujęcie z perspektywy bagażnika. Nawet jeżeli Ritchiemu bliżej do wyżej wspomnianego Vegi aniżeli do Tarantino, to nic nie zmieni tego, że Dżentelmeni to brawurowo poprowadzony oraz świetnie napisany film, który może równać do najlepszych dzieł z repertuaru reżysera.

+ pozostałe teksty

Plakatowy wariat, poszukiwacz neonów i estetyki łączącej się z soundtrackiem wbijającym się w umysł.

Ocena

7.5 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Przekręt", "Rock'N'Rolla"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.