Wywiady

Mateusz Pacewicz: »Nie każdy film o współczesnym świecie musi być “Hejterem”«. Rozmawiamy ze scenarzystą “Bożego Ciała” i kontynuacji “Sali Samobójców”

Maja Głogowska
Mateusz Pacewicz
Mateusz Pacewicz i Maja Głogowska w trakcie festiwalu ScriptFiesta 2020

Mateusz Pacewicz. To, co o nim słyszymy to przede wszystkim: młody scenarzysta. Swojego pierwszego Złotego Lwa dostał w wieku 28 lat i to za swój pierwszy pełnometrażowy film (wcześniej współreżyserował krótkometrażówkę Skwar). Odrobinę rzadziej mówi się o tym, że pod powłoczką „młody scenarzysta” znajduje się też jeden z jedynych. Pacewicz przeciera szlaki w polskiej kinematografii i pokazuje, że scenariuszem nie zawsze powinien zajmować się reżyser. Udowadnia też, że filmówka to nie wszystko. Scenarzysta nominowanego do Oscara Bożego Ciała oraz podbijającego zagraniczne festiwale Hejtera jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego.

Z Mateuszem Pacewiczem rozmawia Maja Głogowska. Między innymi o jego inspiracjach, perspektywie, z jakiej pisze swoje historie, wspomnieniach związanych z pierwszą Salą Samobójców czy o planach na przyszłość.


Inspirujesz wielu młodych scenarzystów w Polsce. A kto inspiruje Ciebie?

Ze scenarzystów to Peter Schaffer, Paul Schrader i Dan Gilroy, czyli kolejno scenarzyści Amadeusza, Taksówkarza i Nightcrawlera – z tych dla mnie sztandarowych ich dzieł. Poza tym inspirują mnie młodzi, niepokorni twórcy, nawet jeżeli nie lubię wszystkich ich filmów – jak na przykład mam z Xavierem Dolanem czy Harmonym Korinem, podziwiam ich za to, że bardzo młodo – czasem szybciej niż ja, lub w podobnym wieku – zaczęli rozwijać swoje pierwsze historie. W jakimś sensie również inspiracją dla mnie jest Janek [Komasa – przyp. Red.]. Tylko to jest taki rodzaj inspiracji, którą bym przyrównał do twórczej wymiany, w której obaj się nawzajem inspirujemy. Jeszcze Sciammę bym tu umieścił, jest bardzo ciekawa. Natomiast nie posiadam chyba żadnych idoli filmowych, nie przychodzi mi na myśl jedna figura kogoś, za kim bym podążał.

Kolaż z kadrów filmów: Amadeusz i Taksówkarz

Przed seansem Hejtera obawiałam się, jak pokazany zostanie Internet, bo ten często na ekranie wychodzi dość słabo. Na szczęście moje obawy okazały się niesłuszne i wyszło wam świetnie. Jak myślisz, czy można tworzyć filmy o naszych obecnych czasach, odchodząc absolutnie od mediów społecznościowych i ich nie pokazywać?

Spróbowaliśmy to zrobić w Bożym Ciele i uważam, że tam się to w miarę udało. Na pewno jest tak, że media społecznościowe w dzisiejszych czasach są jakimś tlenem – a czasem nawet dwutlenkiem węgla, którym oddychamy. Naturalne środowisko, w którym funkcjonujemy, nawet jeśli w nim nie funkcjonujemy. Teraz, rozmawiając z tobą, nie myślę o tym świadomie, ale mam telefon w kieszeni i wiem, że czekają na mnie maile, wiadomości na Messengerze, powiadomienia na Facebooku i to buduje jakieś reakcje chemiczne w moim mózgu, na zasadzie antycypacji. Na pewno pobudza ośrodek nagrody, a z drugiej strony ośrodek stresu, i jest to na pewno taka rzecz, której nie możemy nie brać pod uwagę, kiedy dziś chcemy opowiadać o współczesności. Natomiast, nie każdy film o współczesnym świecie musi być Hejterem, który jest dokładnie na ten temat. Myślę, że można tworzyć takie kino, w którym te media społecznościowe są obecne w subtelny sposób i może nawet czasem takie kino może powiedzieć więcej o Internecie, niż taki Hejter, który bardzo wprost, wręcz po chamsku, te media społecznościowe punktuje. Co w tym filmie oczywiście bardzo lubię, ale potrafię sobie wyobrazić inne strategie opowiadania o tym temacie.

Wspomniałeś, że w trakcie pisania absolutnie nienawidziłeś głównego bohatera Hejtera. Czy czasami nie czułeś się od niego zbyt odłączony?

Tak, miałem ten problem. Bałem się, że nie empatyzuję ze swoim bohaterem na tyle, żeby stworzyć wiarygodną opowieść. To był dla mnie poważny problem, taki powiedzmy z psychologii twórczości. Czułem, że ja go nienawidzę, więc jak mogę za nim uczciwie iść? Paradoks polega na tym, że uważam, że w tym momencie w jakimś stopniu Janek przejął pałeczkę. Bo ja poczułem te emocje dopiero, jak skończyłem pierwszy draft scenariusza i miałem je dopiero przy drugim i trzecim drafcie. Ale tam były już tylko drobne poprawki. Janek zaczął swoją podróż z Tomkiem dobry rok po mnie, więc znienawidził go później niż ja. Ale przeszliśmy podobną drogę, od początkowej fascynacji do takiego totalnego przeczołgania. Czasem Janek dzwonił i mówił „Stary, mam go tak dosyć”. Ale żeby była jasność – jestem zachwycony, że ten film właśnie tak bezkompromisowo i w pewnym sensie eksperymentalnie pod względem narracyjnym zrobiliśmy. Wydaje mi się też, że równolegle trendy filmowe na świecie sprawiły, że ten film jest dużo mniej szokujący teraz, niż by był w tym 2016, kiedy go napisałem. Bo nie było wtedy Parasite czy Jokera – było już House of Cards, ale to jest jeszcze inny ton niż Hejter. Więc na szczęście dla filmu, wpisuje się on w jakiś szerszy trend, co gra na nieszczęście oryginalności, bo może się wydawać, że jest zaledwie częścią zjawiska, a nie czymś wyróżniającym się, jak to było, kiedy go zaczynałem pisać.

Zauważyłam u Ciebie tendencję do pisania o oszustach. Każdy twój film porusza ten temat, począwszy od Skwaru, kończąc na Hejterze. Dlaczego?

Tak. Nawet w powstającym teraz krótkim metrażu mam postać bardzo manipulatorską. Będzie to opowieść o rolach społecznych, maskach, za którymi się ukrywamy i o tym, jak nimi manipulujemy. 

To u ciebie też są osoby bardzo młode. Masz jakąś teorię, dlaczego to właśnie młodzi ludzie tak często oszukują?

Zestawiając ze sobą bohaterów Bożego Ciała i Hejtera – którzy są w jakiś sposób komplementarni, bo mają wiele cech wspólnych – można zauważyć, że u obu kłamstwo wynika z niemożności akceptacji tego, kim są. W sensie społecznym i psychologicznym. Tylko kłamstwo u Daniela doprowadza go do dobra, a kłamstwo Tomka doprowadza go do samych czeluści zła. Bardzo mi się podoba to rozróżnienie, ale korzenie tego kłamstwa są podobne. Obaj nie godzą się, ale też boją się sami przed sobą konfrontować z tym, kim są.

Kadry z filmów współtworzonych przez Mateusza Pacewicza: Sala Samobójców: Hejter, Skwar oraz Boże Ciało.

Hejter to kontynuacja Sali Samobójców. Czy pisząc swoje postaci, myślisz o kontynuacji ich losów? Nie mówię o kolejnych filmach, tylko o tym, jak ich życie się potoczy, gdy film już się skończy.

Nie. Prędzej myślę o tym, żeby podobne motywy przełożyć na zupełnie inny film. Ale dla mnie moment końca filmu, to jest koniec podróży z moimi postaciami. Może też dlatego, że u mnie pisanie ma charakter delikatnie obsesyjny, w takim sensie, że się zagłębiam w danym świecie, w danych postaciach i staram się nie opuszczać tego świata za bardzo. Teraz zobaczymy, czy to będzie nadal możliwe. Być może będę musiał wymyślić swoje pisanie na nowo. Ale przez to, że tak robię, mam po pewnym czasie dosyć – nawet jeśli lubię bohaterów, to mam ich serdecznie dosyć po ostatniej scenie i nie śledzę ich losów dalej.

Kiedy wyszła pierwsza Sala Samobójców, miałeś 18 lat?

Tak, to była trzecia klasa liceum, byłem w kinie i wyszedłem z seansu. Nie dlatego, że byłem oburzony, ale pamiętam, że zrobiło mi się nieprzyjemnie w trakcie sekwencji samobójstwa i już więcej tego filmu nie oglądałem. Przy pracy nad Hejterem postanowiłem też tego nie robić. Nie z powodów emocjonalnych. To może ryzykowna metafora, ale kiedy zaczynam wchodzić  z kimś w relację miłosną, to staram się nie oglądać zdjęć byłych partnerów tej osoby, nie eksplorować jej przeszłości, bo czuję, że ta osoba jest dla mnie interesująca tu i teraz. Nie lubię zbyt głębokiego analizowania czyjejś przeszłości i oceniania teraźniejszej relacji z tą osobą przez pryzmat tej przeszłości. Dlatego nie obejrzałem też Miasta 44 i nie wróciłem do Sali Samobójców. Z Jankiem wszystko nam zaczęło dobrze współgrać i trochę się obawiałem, że zobaczę jakiś poprzedni film i a nuż się zrażę do człowieka, z którym już mam bardzo fajną relację. Nie chodzi mi o to, że film miałby być zły, ale bałem się, że nie będzie w moim tonie czy coś w tym stylu. Prewencyjnie założyłem, że z Jankiem piszę jakiś nowy rozdział również jego życia twórczego, a nie kontynuację. To pozwoliło nawiązać do pierwszego filmu w sposób nienachalny za pomocą postaci Agaty Kuleszy i myślę, że to wyszło bardzo dobrze, wywołując lekki niepokój związany z kontynuacją losów tej postaci.

Kadry z poprzednich filmów Jana Komasy: Miasto 44 oraz Sala Samobójców.

Wspomniałeś, że pracujesz nad swoją krótkometrażówką, główną bohaterką jest Ada. Powiedz mi, czym się dla Ciebie różni pisanie postaci kobiecej? Nie czujesz, że piszesz z perspektywy turysty?

Nie. W takim samym stopniu czuję się jak turysta, pisząc postać z innej klasy społecznej niż ja – co miało miejsce przy Danielu oraz Tomku. Uważam, że w pisaniu – przynajmniej dla mnie, bo nigdy nie piszę osobistych rzeczy filmowych – zawsze jest element turystyki w głąb kogoś, kogo nie znamy. Myślę, że nabrałem takiej pewności, żeby nie bać się różnego rodzaju bohaterów i bohaterek. Z Adą mam tak, że bardzo dobrze ją rozumiem przez pryzmat konfliktu między miłością romantyczną a pragmatyczną, co definiuje tę postać i problem filmu. Akurat tak się składa, że ja też czuję się romantyczny i mam wiele cech, które w tradycyjnym, konserwatywnym podziale płciowym mogłyby być uznane bardziej za kobiece, niż męskie – choć uważam te kategorie za głupie. Ale jeśli szukam w ogóle jakiegoś związku między mną a tą bohaterką, to przez pryzmat właśnie mojego stosunku do miłości romantycznej, a nie przez pryzmat narządów płciowych, czy czegoś takiego.

A czy po krótkometrażówce masz już kolejne plany, czy zostawiasz sobie trochę swobody?

Zostawiam sobie na pewno trochę takiej wolnej przestrzeni, jeśli chodzi o takie moje wewnętrzne plany daleko idące. Natomiast moja sytuacja zawodowa się teraz o tyle różni od tej poprzedniej, że mam kilkoro agentów i propozycje, które przychodzą z zewnątrz.

Czyli kusi cię trochę Hollywood?

Nawet nie wiem, czy kusi, co po prostu tam jestem już trochę osadzony i na pewno coś tam będę robił w takim charakterze. Natomiast wolę nie dzielić skóry na niedźwiedziu, nie opowiadać o tym, bo o ile z shortem mogę powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że on powstanie, a jak nie, to nie jest to sprawa dużego kalibru. Uważam, że filmy lubią ciszę, lubią powstawać w ciszy i bardzo sobie życzę, żeby przy następnych projektach tę ciszę mieć. Wolę więc nie wypowiadać się o rzeczach, które są na wstępnych etapach powstawania.

Mam też wrażenie, że odkąd się pojawiłeś, zaczął się w Polsce jakiś boom na scenariopisarstwo. Jesteś jedynym przykładem na ten moment takiego rodzaju wyłącznie scenarzysty w tutejszej branży. Ale to dobrze, że również reżysersko będziesz kontynuował swoją karierę.

Tak, i nie robię tego dlatego, że nie wystarcza mi pisanie scenariuszy. Uważam, że scenariopisarstwo – i warto to podkreślać, żeby to weszło do mainstreamu – może być najbardziej satysfakcjonującą pracą w całym filmie i w moim wypadku tak właśnie było. To nie jest tak, że kiedykolwiek sobie pomyślałem, co by było, gdybym to ja reżyserował. I myślę, że to ważne, żeby odczarować ten wizerunek scenariopisarstwa i podkreślić, że może być najlepszą fuchą – choć może przy pierwszych doświadczeniach niekoniecznie pod względem finansowym. Inna sprawa, że ja negocjowałem obydwie umowy jako anonimowy debiutant, bez żadnego dorobku, więc to też trochę inna sytuacja. Ale jeśli chodzi o spełnienie artystyczne, to myślę, że nie ma nic lepszego, jak napisać coś i zobaczyć proces tworzenia tego, wejść w ten proces i wspólnie z innymi twórcami opowiedzieć swoją historię.

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.