FilmyKinoRecenzje

“Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” [RECENZJA]

Maja Głogowska
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
fot. Materiały prasowe / Disney Polska

Po żadnej części Gwiezdnych Wojen nie wyszłam z kina niezadowolona. To, co zawsze we mnie górowało to czysta ochota na więcej i więcej. Wczoraj opuszczając sale po projekcji ostatniej części nowej trylogii nie mogłam już dłużej odczuwać głodu. Przecież właśnie tu obiecano mi zapieczętowanie historii, kolejnego rozdziału w gwiezdnej sadze. I to w dodatku takiego, który być może prędko nie dostanie jakiejkolwiek kontynuacji – o ile w ogóle ją dostanie. Jednak głód był bardzo silny, a do domu wędrowałam z myślą, że jeszcze tyle jest tu do powiedzenia. Może i by tak nie było, gdyby Skywalker. Odrodzenie nie próbował opuścić ram swojej serii i dołączyć do zupełnie innej Zrób to sam – bo to właśnie musicie zrobić wychodząc z najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Dopowiedzieć sobie wszystko sami, połączyć całą fabułę samodzielnie.

George Lucas dostawał cięgi nie tylko za trylogie prequeli, ale i za ostatni segment trylogii oryginalnej. Mierzono mu w twarz głównie ze względu na fakt, że ostatnia część powstała po to, by sprzedać jak najwięcej zabawek. Tego samego nie mogę powiedzieć o Skywalker. Odrodzenie – nie sądzę, że u J.J’a Abramsa górowała chęć jak największego zysku. Myślę za to, że nie umiał rozpisać dwugodzinnego filmu tak, by w satysfakcjonujący sposób zamknął nową trylogię. Co więcej, by zamknął historie rodu Skywalkerów – tu tego naprawdę nie czuć.


Przeczytaj również: Tysiąc złotych za obrzydliwe buty z Gwiezdnych Wojen

W filmie brakuje przemyślenia, brakuje większej idei – kogoś, kto niczym Marvelowski Kevin Feige stałby za plecami twórców i wskazywał na to, co powinno spajać filmy i do czego to wszystkiego zmierza. Przyglądając się całej trylogii myślę, że włodarze Disneya swoje palce skierowali tylko na jeden wątek, który miał być klejem wszystkich filmów. To jednak znacznie za mało.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
fot. Materiały prasowe / Disney Polska

Skywalker. Odrodzenie to film-dziura nie tylko dlatego, że działa na zasadzie „domyśl się”, ale i ponieważ za jego pomocą Disney w masce J.J’a Abramsa usilnie bada grunt. Czy spodobałoby Ci się to? A czy obejrzałbyś serial o tym? No, a może chociaż przeczytasz komiks? Budowanie historii zeszło na drugi plan. Reżyser zbudował tu najprostszą z fabuł na bazie marketingowych celów Disneya, które włożyli mu w dłonie mysi włodarze i wygląda na to, że nijak nie mógł się od nich odpędzić. Fani nie dostali wielkiej klamry spajającej losy Skywalkerów, a łapczywą wielowątkowość która ma wznieść do góry popyt na więcej. Jeśli faktycznie w uniwersum Gwiezdnych wojen nie ma już żadnego miejsca na opowiastkę o tym rodzie to oznacza to, że nigdy nie byli na tyle ważni. Smutne.

Sporo aspektów tej serii nagle nagle zaczęło wzmagać u mnie uczucie fanowskiej ciężkości. Najsmutniejsze w tym jest to, że w filmie najbardziej podobały mi się wielkie znaki zapytania. Rzeczy, które mogą być tym, czym się wydają, ale tak jak w Lynchowskich puzzlach – mogą być czymkolwiek. Nie mogę jednak powiedzieć, że reżyser tego segmentu nie zasługuje na wiwaty. Skywalker. Odrodzenie to najpiękniejsza część tej sagi. Film, który jest reżysersko dynamiczny i taki, którego stop klatki mogłyby zdobić muzealne ściany. Kreatywności nie zabrakło także w choreografii walk na miecze świetlne. Te, może i nie są tak czysto rycerskie, monumentalne i szykowne, niczym te znane z prequeli, ale za to nadrabiają kreatywnością oraz siermiężnością stylów głównych bohaterów filmu.

Jeśli jesteście miłośnikami Star Wars’owego patosu to część IX dostarczy Wam scen, które dzięki swej epickości będą wywoływały ciarki na ciele. Niby brakuje tu więcej odwagi, więcej posłanych buziaków w stronę fanów śmiało nadrabiających cały literacki, growy i serialowy kanon, ale i tak monumentalność tej historii w wielu scenach ma potencjał na zeszklenie oczu. Żałuję, że cała ta wielkość kończy się na wielu furtkach pozostawionych przez twórcę (i włodarzy), a o każdym nowym elemencie uniwersum, czy mitologii tych filmów słyszymy przez raptem scenę. Wszelkie zwieńczenia i zakończenia nie mają tu wystarczająco emocjonalnego impaktu na widzu.

Zastanawiające dla mnie było to, jak scenariuszowo uda się wpleść w całość nagłą śmierć Carrie Fisher w czasie trwania trylogii – odpowiadam: nie udało się. Wątek księżniczki Lei zaczyna się dobrze, ale im mniej aktorki na ekranie, tym bardziej widzimy jak historia tej postaci przeciekła nam przez palce i zostaliśmy…. z tym. 

Mimo swoich wszelkich wad produkcja potrafi chwycić za gardło, rozbawić i wywołać duży uśmiech na twarzy. Potrafi też uderzyć nas uczuciem absolutnej beznadziei. I nie, nie tylko dlatego, że to nie są dobre Gwiezdne wojny, ale z powodu wydarzeń, które mają w nim miejsce. Na pochwały zasługuje również obsada. Adam Driver kolejny raz w tym roku daje popis swoich aktorskich umiejętności, Daisy Ridley potrafi wzruszyć na żądanie, a John Boyega daje nam uwierzyć w postać Finna. Niesamowicie dobrze wyszły również interakcje między bohaterami, które często latają od jednej niejednoznaczności do drugiej. Irytują za to schematy, które powielają się przez cały film. Nie lubię, gdy zachowania bohaterów powtarzają się w taki sposób, że aż przewracam oczami.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
fot. Materiały prasowe / Disney Polska

Sympatycy i nie-sympatycy Ostatniego Jedi dumają pewnie nad tym ile z tego filmu utrzymało się przy życiu. Pisząc zwięźle – niewiele. W większości jednak mi to nie przeszkadzało, bo jeden z wątków powrócił w sposób bardzo dosadny. Im dłużej jednak o tym myślę, tym bardziej przygnębia mnie to w jaki sposób została potraktowana Kelly Marie Tran, która w poprzedniej części grała Rose. To okropne, że aktorka, która zagrała naprawdę solidnie, została ukarana z winy… porzucenia konceptów Riana Johnsona? Gniewu nietolerancyjnych fanów?

Według tego jak film był zapowiadany i reklamowany, Skywalker. Odrodzenie powinien znaczyć widmo nadchodzącego końca na każdym kroku. Pokazywać nam w sposób dosadny, że już niedługo raz na zawsze pożegnamy się z uwielbianą historią. Nie robi tego ani swoją fabułą, ani w sposób formalny. Ciężko uwierzyć w to, że już nigdy nie usłyszymy żadnej kompozycji Johna Williamsa do tej serii i równocześnie jeszcze ciężej w to, że nie usłyszeliśmy ostatniej, wielkiej melodii spod jego batuty. Wyglądało to tak, jakby nie dostał od reżysera dużego zadania i miał jedynie stworzyć kilka aranżacji poprzednich utworów. a nawet gdy słyszałam coś ponad nie – nie były to niestety utwory do dużych scen. 

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie to film zrobiony w sposób piękny. Film, który zachwyca techniczną kreatywnością i przywiązaniem do detalu, kłanianiem się w stronę „kiedyś to było”. Znajdziecie w nim wszystko, co jest domeną gwiezdnej sagi – nowe i stare lokacje, różnorodne stworzenia, rytuały, tradycje i odkurzane droidy. W jego wielowątkowości znajdziemy naprawdę wiele, ale nawet z lupą nie dostrzeżemy ani grosza taktu, który naturalnie powinien taki film mieć. Zarówno w stronę fanów, którzy muszą chwycić po różnorodne suplementy by dokończyć sobie tę historię, jak i niedzielnych widzów, którzy mieli ochotę na seans bez zobowiązań.

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.