“Kapitan Marvel” [RECENZJA]
Kocham uczucie, którego dostarczają mi blockbustery. Wychodzę z kina z masą motywacji, a czasami nawet z nowymi zainteresowaniami. Spider-Man: Homecoming do dziś potrafi postawić mnie na nogi i skierować w stronę szkolnych podręczników. Czarna Pantera pokazuje mi, że każdy może wszystko – nawet tak młode dziewczyny jak siostra tytułowego bohatera, Shuri. Siedząc na sali kinowej w oczekiwaniu na seans Kapitan Marvel prawdopdoobnie właśnie to było moim największym oczekiwaniem wobec filmu. Chciałam bohaterkę poczuć, podziwiać i wyjść z seansu jak nowo narodzona… Nawet jeśli miałby to być stan tymczasowy. Najnowszy film ze stajni Marvela nie dostarcza jednak takich uczuć, choć udaje, że próbuje.
Zobacz również: „Kim Possible”, czyli aktorska wersja Kim Kolwiek [RECENZJA]
Poznajemy Vers, niesamowicie silną bojowniczkę walczącą u boku kosmicznej rasy Kree. Zdaniem jej przełożonego, w boju przeszkadzają jej silne emocje, zbyt wielka pewność siebie i wspomnienia z życia, którego już nie pamięta. Wraz z główną bohaterką (której prawdziwe imię to Carol Danvers) odkrywamy nie tylko jej przeszłość, ale i konflikt między rasą, z którą spędziła ostatnie lata swojego życia (wspomniani przeze mnie wcześniej Kree) a ich największymi oponentami – Skrullami.
Konflikt wypada na ekranie raz lepiej, raz gorzej. Marvel musiał zdać sobie sprawę z potęgi ich filmów i ponownie zabrał głos w ważnej społecznie sprawie – przyjmowania imigrantów. Podobały mi się tu wszelkie, naprawdę subtelne przycinki w stronę Fox News i Donalda Trumpa. Nic nie wydawało mi się nachalne. I jak to zagadnianie naprawdę stawia widza do pionu, to lekko bagatelizuje je sama kwestia tego, czemu te dwa rody w ogóle walczą. Odpowiedź na to pytanie sprowadza się głównie do tego, że twórcy zaczynają nerwowo wodzić oczami i krzyczą w naszą stronę – no walczą to walczą, po co drążyć ten temat?
To nie Wojna bohaterów. Widz nie ma prawa stanąć po przeciwnej stronie konfliktu, ciągle zadając sobie pytanie – czy punkt widzenia opozycji dostanie jeszcze jakiekolwiek rozwinięcie? Nie dostaje, a twórcy nawet nie próbują zbudować w nas pragnienia na więcej. Kapitan Marvel służy jako pomost między Avengersami a Avengersami.
Zobacz również: „Litość”, czyli „Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]
Takowym pomostem miała dla DC być Wonder Woman. Buntownicza Amazonka popełniła na swojej drodze mnóstwo błędów, z których Marvel wyciągnął naukę. Carol Danvers idealnie dostosowuje się do uniwersum i przedstawia nam swoje niepodważalne alibi na czas trwania z potyczki z Thanosem.
Niestety Kapitan Marvel na tle Wojny bez granic wypada jak film telewizyjny mający załatać kilka dziur fabularnych. W piękny sposób nawiązuje do innych filmów Marvela, karmi widza smaczkami i zaskakująco udaną warstwą humorystyczną. Niestety reżyserzy nie potrafią przekonać widza, że ten kosmos jest dla naszej bohaterki jakimkolwiek wyzwaniem, a sam konflikt między Skrullami a Kree oglądamy bez zainteresowania. Jak to się zakończy tak się zakończy.
Historia Carol Danvers nie potrafi zaangażować widza nawet gdy efekty specjalne dokazują (a przez większość czasu nie dokazują). Choć mamy szansę oglądać loty statków rodem z Gwiezdnych Wojen, to nie czujemy do tego żadnego przywiązania. Filmowi zabrakło czynnika, który mógłby sprawić, że seans będzie immersyjny.
Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]
No, ale twórcy się starają. Bardzo się starają, by pokazać nam, że Kapitan Marvel to film świeży i feministyczny. No cóż, po części tak, ale najczęściej jest to jedynie złudzenie wywołane kilkoma udanymi sekwencjami. Płciowość naszej głównej bohaterki wybrzmiewa rzadko i raczej w formie wspomnień z jej „ludzkiej przeszłości”. Gdzieś w barze znajomy pilot śmieje się, że kobiety nadają się jedynie na stewardessy, a jeszcze gdzie indziej ojciec mówi, że dziewczynki nie powinny być za kółkiem. To nie wybrzmiewa, to tylko delikatnie szepcze w naszą stronę.
Prawda jest jednak taka, że twórcy zmarnowali wiele okazji, by powiedzieć coś głośniejszego. Za każdym razem, gdy grany przez Jude Law’a Yon-Rogg dotykał ramienia Carol czułam lekką ekscytację. Myślałam, że wreszcie Marvel będzie odważny. Że wreszcie opowie nam o czymś ważnym, o czymś z kobiecej perspektywy.
Niestety dla Marvela szczytem superbohaterskiej kobiecości jest puszczenie piosenki „Just a girl” w trakcie finałowej walki bohaterki z wrogą nacją. Przeraża mnie fakt, że wszystko z boku wygląda tak, jakbyśmy wkraczali w kolejną fazę filmowej sztampowości kobiet: „No chłopaki, teraz puśćmy jakiś fajny kobiecy kawałek w tle – ale to będzie inspirujące!”.
Na plus działają postacie tła. Maria Rambeau to koleżanka Carol „po fachu”. Silna, energiczna, ale i kochająca – chce wyruszyć na wielkie starcie u boku głównej bohaterki, ale obawia się, że po jej śmierci zostawi córkę samą. Zaskakująco dobrze działa też Nick Fury, którego poznajemy jako młodego agenta Tarczy. Po zakończeniu filmu widz wychodzi z dużym kontekstem i uśmiechem na twarzy – mimo wszystko. Żałuję tylko, że czasami jego postać wydaje się ważniejsza od samej Kapitan Marvel… Im dłużej myślę o tym filmie tym dłużej myślę o tym ile dowiedziałam się o Furym. Nie tak miało być.
Zobacz również: „Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]
Sama Kapitan Marvel to zdecydowanie ktoś bardzo oryginalny na Marvelowskim polu. Pewna siebie (czasami aż nadto), inteligentna (i lekko się tym chełpiąca), niecierpliwa (oj, jest naprawdę pełna wad) i bardzo sarkastyczna. Jej humor na szczęście wykracza poza wszelkie granice MCU. Carol to nie nowy Tony Stark i twórcy nie próbują go z niej zrobić. Nie jest też nowym Kapitanem Ameryką, nikt po premierze filmu nie będzie wskazywał na ich wszelkie podobieństwa – mimo tego, że to prawdopodobnie ona będzie kiedyś prowadziła Avengersów ku zwycięstwu.
Ponadto mam bardzo mieszane uczucia wobec zabawy w lata dziewięćdziesiąte, jakie dała nam najnowsza produkcja Marvela. Z jednej strony za każdym razem wywoływały u mnie szeroki uśmiech, ale z drugiej… Czuję, że usatysfakcjonowało mnie coś, co było po prostu leniwe. Klimat tamtych czasów nie wylewa się z ekranu, a przecież mogło tak być – wystarczyło zadbać o scenografię i modę. Twórcy połasili się niestety na rozwiązania, które mody nie opuszczają nigdy przez co zarówno szafa Carol jak i jej otoczenie wydają się aż nazbyt dzisiejsze. Przyznam, że gdyby nie niektóre sekwencje humorystyczne, pewnie zapomniałabym o tym, że Carol swoje triumfy święciła dwie dekady temu. Warto wspomnieć, że owe sekwencje humorystyczne naprawdę… Bawią. Rzadko kiedy zdarza mi się tak szeroko uśmiechać na produkcjach Marvela i czuję, że od kilku filmów wszelkie żarty znacznie ulegają poprawie. Oby tak dalej, a uczucia zażenowania nie będzie już wcale.
Zobacz również: „The Umbrella Academy” [RECENZJA]
Wyżej, dalej, szybciej… Ale na pewno nie w kwestii wątków miłosnych, które Marvel tak często psuje. Zauważyliście, że solowe “jedynki” z ich stajni zawsze eksplorują romans bohatera z ukochaną? No cóż, Kapitan Marvel tego nie robi. Czy dlatego, że w komiksie jej najważniejszym związkiem jest ten z bohaterem, którego tu jeszcze nie poznała? Taka sytuacja nie przeszkodziła twórcom Czarnej Pantery, którzy na potrzeby filmu absolutnie zmienili historie Nakii – wybranki króla Wakandy. Tu żadnego wątku romantycznego nie ma. Czy przesądził o tym brak czasu, który nigdy wcześniej nie przeszkodził Marvelowi w kreowaniu bezsensownych miłostek? A może nieumiejętność przedstawienia mężczyzny jako “damy w opresji”?
Gdy patrzę na Brie Larson widzę Kapitan Marvel, którą znam z komiksowych kart. Miło mi poinformować, że aktorka sprawdziła się w roli. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o filmie. Kapitan Marvel to produkcja leniwa, biorąca pewne rzeczy za pewniki i wciskająca nam w twarz swoje leniwe rozwiązania. Udaje, że jest filmem kreatywnem i muszę przyznać, że czasami jest. Czasami bawi się swoją konwencją, ale to wcale nie zmienia faktu, że i te zabawy finalnie są tylko opieszałą grą. Chciałabym napisać Wam, że to dobry i inspirujący film, ale tak nie jest. Nie wyszłam z sali zainspirowana. Nie wyszłam z sali gotowa do podboju świata. A bardzo chciałam to wszystko poczuć. Bardzo chciałam.