“Małe kobietki” – Gerwig poza strefą komfortu [RECENZJA]
Stany Zjednoczone; kolebka kina niezależnego, kina małomiasteczkowego, kina ciasnego i dusznego. Wielkiego w swojej maleńkości. Spektakularny w swojej skromności. Gdzieś tam od zera do bohatera swoją karierę zaczynała Greta Gerwig. Wychowała się w Sacramento, gdzie oprócz pospolitości otoczenia dokuczał jej brak pieniędzy. Ciężko było jej o realizacje jakiejkolwiek pasji, gdy ich rozwinięcie wymagało funduszy, a jej rodziców; księgowego i pielęgniarki nie było stać na ekstrawagancję. Życie ciągle podkładało jej kłody pod nogi. Zainteresowała się baletem i dostała w głowę obuchem, bo zrobiła się na niego zbyt wysoka. Szermierka wymagała pieniędzy, a i wielkie marzenia o dramatopisarstwie zakończyły się fiaskiem. Greta nie dostała się na kurs, który mógłby pomóc jej rozwinąć tę pasję.
Łatwo byłoby w tym punkcie życia się poddać, podjąć niewymarzonych studiów i szukać punktu zaczepienia w jakiejkolwiek pracy, pozwalającej się utrzymać. Greta jednak nigdy nie odpuściła swoich marzeń i nigdy nie przestała wierzyć, grać i pisać. Wystawiała przedstawienia za przedstawieniami, nawet, gdy już porzuciła nadzieję na przyszłość związaną z deskami teatru.
Jej dalsze losy ułożyły się jak najlepsza produkcja coming of age. Role za rolami w kinie niezależnym, szanse za szansami by stanąć za kamerą, napisać własne dialogi — w końcu i film. Po całej tej kinofilskiej niezależności, i co za tym idzie – skromności, Greta postanowiła, że zekranizuje jedną z najważniejszych powieści młodych Amerykanek. Sięgnęła po Małe kobietki.
Pierwowzór to opowieść uniwersalna, zasługująca na translacje na języki coraz to nowszych czasów. Twórcy to śmiało wykorzystują, bo w Stanach Małe kobietki z ekranów schodzą rzadko. A jak brakuje ich na tych dużych, to znajdziemy je na małych – w postaci licznych seriali i filmów telewizyjnych. Greta jednak wyróżniła się ponad ich wszystkich i swoje Kobietki utkała z nici łączących kanwę teraźniejszości z XIX wiekiem w sposób, w jaki nie zrobił tego jeszcze nikt.
Małe kobietki to postaci wyraziste i odważne, które swoimi działaniami wpasowują się idealnie we własne czasy, ale i dają inspiracje dziś. Nie chcę niczego odbierać książkowym kobietkom (wcześniej przecież chwaliłam ich uniwersalność), ale na tle filmu jest to lektura po prostu mdła. Greta Gerwig zabawiła się z linią czasową filmu i scenariuszem tak, że w każdej kolejnej scenie sytuacje, w których znajdują się bohaterki i bohaterowie są bardziej wyraziste i z większym potencjałem na status kultowych.
Wiele osób zarzuca Małym kobietkom, że idealnie wpasowałyby się do niedzielnego harmonogramu Polsatu. Jest w tym trochę prawdy, bo to film ciepły, prorodzinny, inspirujący, lekki — pasujący do chwili odpoczynku przed ciężkim tygodniem. Jego uniwersalność jednak ma w sobie duże pokłady mądrości i w przeciwieństwie do filmów telewizyjnych na pewno nie niesie ze sobą ryzyka straconego czasu. Produkcja Gerwig mądrze podchodzi do swojej tematyki i nie dystansuje się od żadnego niekomfortowego tematu. Można szukać w niej wzorców zachowań idealnych. Jak wybaczać, jakim być, jak pracować.
Od pierwszych ujęć widać autorską wizję Gerwig. W znakomity sposób poprowadziła swoje aktorki, a w filmie nie sposób znaleźć scen, które są jedynie wypełniaczami. Jej wizja przebija się też w scenariuszu, który dzielnie plecie nić nostalgii za dzieciństwem. Bohaterki, które podstawiła nam reżyserka są żywe, są świeże, są dzisiejsze. W ich zabawach i kreatywności nie da się nie zakochać.
Aktorsko film plasuje się na jednym z najwyższych poziomów w skali tegorocznego sezonu nagród. Saoirse Ronan jako młoda Jo nie przypomina siebie w żadnym z poprzednich wydań. Kroku nie ustępuje jej wybitna Florence Pugh. Początkowo miałam duży problem z tym, że znacznie starsze aktorki wcielały się w bohaterki w zakresie wiekowym dwanaście – szesnaście lat, ale cieszy przede wszystkim fakt, że zrobiły to tak dobrze. Nawet, gdy Pugh nie wygląda na dwunastolatkę, zachowuje się jak ona. Niedbalstwo o wiek bohaterek jest największym minusem filmu, bo i w części drugiej nie wybrzmiewa to, że stan Beth pogorszył się, gdy ta skończyła już dwadzieścia trzy lata. Przy innych bohaterkach zmiana wieku jest sygnalizowana chociażby poprzez inne fryzury. W przypadku najmłodszej i najstarszej siostry tak nie jest. W tę drugą wcieliła się Emma Watson, która choć swoją grą aktorską dotkliwie nie rani widza, to wypada bardzo miałko na tle innych. Widać, że podobnie jak Pugh chciała, by było czuć iż gra szesnastolatkę. Jednak czasami chęci to za mało.
Obok znakomicie napisanych, naturalnie zabawnych i wzruszających dialogów wybrzmiewa również producencka część filmu. Widać, że Małe kobietki powstały bez większych ograniczeń. Scenografia, kostiumy, jak i same zdjęcia pozostają bez zarzutu. Dawno nie widziałam tak pięknie wykonanego filmu kostiumowego. Z podobną dbałością i ciepłem wykonano ścieżkę dźwiękową pod batutą Depalta. która będzie mi towarzyszyła jeszcze przez wiele lat.
Tegoroczne Małe kobietki to adaptacja najwyższych lotów, wychodząca poza ramy klasycznego filmu na podstawie powieści. Gerwig bawi się w nim formą i okrasza swoje dzieło scenami, które mają nam zobrazować uczucia jakie miotały autorką pierwowzoru przed wydaniem powieści. To film odważny, ciekawy, mądry. Reżyserska i scenariopisarska perełka, która sprawia, że mam ochotę wytykać palcem każdego członka Akademii, który nie docenił tego filmu. Bo Greta Gerwig zasługiwała na to, by znaleźć się na liście reżyserek nominowanych do Oscara.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Dumę i uprzedzenie" (2005), "Małe kobietki" (1994), "Lady Bird"