“Black Mirror” – Piąty sezon bez ryzyka, ale i bez nudy [RECENZJA]
Duszące letnie powietrze, dźwięki ulicy zza uchylonego okna, zeszyt w zestawie z piórem gdzieś pod ręką i kocyk rozłożony przed telewizorem – z tym kojarzą mi się horrowe antologie. Beztroskie lata, gdy najwyższym celem było napisanie kolejnego opowiadania do nowego zeszytu, a podczas seansu następnego odcinka Gęsiej skórki przymykanie oczu. Lata po tym, gdy FoxKids i Jetix przestały dychać, a ja zapuściłam swoje korzenie w internecie, wymieniłam owy serial na inny, jeszcze bardziej przerażający. Mimo tego, że Alfred Hitchcock przedstawia nie było konwencjonalnym straszakiem, był w tym serialu ktoś, kogo widok wywoływał na moich ramionach ciarki – sam Hitchcock. Myślałam, że w tym roku poczuje owe przerażenie znowu, gdy Jordan Peele zaprezentował światu swoją wersję Strefy mroku.
Zobacz również: “Smithereens” / [“Black Mirror”: S05E02], czyli Moriarty vs Twitter [RECENZJA]
Moje marzenie, jak i staranie, by poczuć owe nostalgiczne przerażenie spaliło na panewce. Ani Peele nie mrozi krwi w żyłach ani nie robi tego jego nudny serial (przynajmniej na mnie nie działa w ten sposób). Byłam zawiedziona, bo jego pełnometrażowy film, który wyszedł nieco wcześniej – To my – to jedna z niewielu pozycji, które ponownie otworzyły mnie na lęk przed nieznanym i sprawiły, że miałam ochotę spędzać upojne godziny na wertowaniu stron paranormalnych.
Może dziś serialowa paranormalność nie jest już tak przerażająca? A może wręcz przeciwnie – dzisiejsi widzowie po prostu potrzebują innego rodzaju paranormalności – takiej, która wywołuje u nich potok myśli i spaja ich przeżycia z teoriamii spiskowymi? Od kilku lat robi to serial Charliego Brookera, Black Mirror. Wbija się on w bardzo wyjątkową warstwę strachu – każe widzowi myśleć o tym, co by było gdyby.
Pierwszy z odcinków (Striking Vipers) to opowieść o dwóch przyjaciołach z lat studenckich, którzy swoją drugą młodość zaczynają przeżywać w świecie wirtualnej rzeczywistości. Każdego wieczoru po odhaczeniu kwadracika na liście całodziennych obowiązków spotykają się z kontrolerami w dłoniach i wchodzą do zero-jedynkowego świata. Brzmi to ciekawie, ale odcinek boryka się z jednym, wielkim problemem. Wedle mojej opinii, trochę za bardzo eksploruje jeden wątek, mieląc go w kółko i w kółko niczym Nabokov piszący o pociagu Humberta do Lolity. Od Nabokova, Brookera dzieli to, że ten pierwszy miał ku temu cel. Ten drugi? Prawdopodobnie nie miał więcej pomysłów.
Zobacz również: “Podbić Kongres”, czyli jak pokonać establishment i przywrócić wiarę w politykę [RECENZJA]
W ten sposób spotykamy się z jednym i tym samym motywem przez bitą godzinę trwania produkcji. Nie chcę w komentarzu zobaczyć „jak Ci się nie podoba to zrób lepiej”, ale muszę stwierdzić, że to po prostu można było zrobić lepiej. Plusem tych przeciągniętych scen jest to, że angażują i wprawiają widza w niesamowity trans za pomocą kolorów, świetnych kostiumów, scenografii i naprawdę udanych zdjęć. Fani sztandarowych bijatyk takich jak Street Fighter (to prawdopodobnie tą grą najbardziej inspiruję się odcinek) czy Tekken poczują się jak w domu. Brooker jest świadomy tego jak stworzyć mapę do gry.
Ze wszystkich trzech odcinków to ten zadaje najwiecej pytań. Sprawia, że zastanawiamy się nad wieloma aspektami naszej moralności – sami się przekonacie.
Odcinek Smithereens wrzuca nas w koszmar każdego kto nie pała zaufaniem do Uberów i zamiast tego wyszukuje kodów do Taxify czy klika w przejazd „lite” w aplikacji MyTaxi. Grany przez Andrew Scotta (Sherlock, Król Lear) Chris porywa jednego z pracowników Smitheerens, lustrzanego odbicia Twittera. Szybko okazuje się, że zrobił to nie bez powodu, bo jego celem jest skontaktowanie się z szefem korporacji. Jego “prośba” jest niełatwa do spełnienia, bo hej – ilu z Was, pracujących w biurze tak naprawdę nie zna swojego szefa?
Zobacz również: “Cała przyjemność po stronie kobiet” – girl power! [RECENZJA]
Ten odcinek stawia przede wszystkim na napięcie. Widz połączony jest nicią empatii tak z Chrisem, jak z porwanym przez niego dwudziestolatkiem. Każdy wątek odkrywany jest przez nas niczym kolejna karta z paczki niespodzianki, ale zamiast rozczarowania, daje nam radość z logiczności całego wydarzenia. To epizod w którym nie trzeba sobie dopowiadać wiele (lub nawet wcale), który nie każe nam szukać fabularnych dziur. Wszystko jest tak jak powinno, a po jego zakończeniu z żalem zaglądamy na oledowy ekran własnego smartphone’a. Mała rada dla Was: nie puszczajcie go nikomu, kto nie lubi technologii z którą my bawimy się/która bawi się z nami dziś. Smithereens jest zdolne do wpuszczenia takiej osoby na pole niepewności.
Mimo faktu, iż pałam miłością do kilku z odcinków poprzedniego sezonu Black Mirror, nie mogę nazwać go „dobrym”. Tak, miał swoje perełki, ale finalnie sprawił, że każdy z widzów dryfował po oceanie marazmu – bez celu i bez żadnej pasji. Może własnie to było powodem skrócenia tego sezonu i zmniejszenia jego objętości aż o piećdziesiąt procent – bo jaki jest sens w ryzyku? Muszę powiedzieć, że taka postawa opłaciła się producentom. W piątym sezonie Black Mirror nie ma epizodu, który można nazwać słabszym ogniwem, choć wielu fanów miało taką obawę w stosunku do ostatniego odcinka sezonu – Tak, tego z Miley Cyrus.
Wokalistka, która słynie ze swojej energiczności i nader optymistycznego podejścia do życia, w tym epizodzie nie gra siebie, choć to zdanie ciągle obijało mi się o uszy przed premierą serialu. Tymczasem jej każdy ruch wydaje się obumarły, wzrok zamglony i szukający ucieczki. Nawet w scenie, w której siada do obiadu w stylu „cheat meal” i do swoich ust zbliża tortille z krewetkami, nie wydaje się podekscytowana. W jej oczach nie ma żadnej iskry, a jej wargi wypowiadają kwestie – “po tym dam sobie wycisk na siłowni”.
Zobacz również: “Burleska” – Recenzja [CAMPING #32]
Tak, Miley Cyrus w tym odcinku nie gra siebie z dnia dzisiejszego, ale czy przypadkiem nie pozwala nam na konfrontacje z własną osobą sprzed paru lat? Z tą Miley przed ścięciem włosów na krótko, przefarbowaniem ich na tleniony blond i huśtaniu się na wielkiej kuli (czyli czasy płyty Bangerz), która przechodziła załamanie nerwowe i była pełna lęków, że zamienia się w produkt.
W pewnym momencie w taki produkt zamienia się bohaterka, którą Miley gra w odcinku, a widzowie wpadają prosto na dwa przeplatające się wątki. Wątek fanki, która posiada mini wersje Ashley w swoim domu i wątek realnej Ashey. Na początku myślałam, że owe historie nigdy się ze sobą nie zazębią – na szczęście robią to i są w tym bardzo realistyczne. Sprawiają, że w naszej głowie zaczynają się kłębić kolejne pytania – co to znaczy być fanem? Czy kiedykolwiek możemy żyć ze świadomością, że znamy swoich ulubionych celebrytów? Co z tego, co widzimy na swoich Facebookowych tablicach, Pudelku, koncertach czy Instagramie jest prawdziwe?
Nie bez kozery tyle zdań poświęciłam samej Miley. Aktorka nie miała tu dużych szans na szarżę aktorską, a mimo tego pokazała się z najlepszej strony. Sprawiła, że mam ochotę zobaczyć jej więcej – może nawet i na dużym ekranie. Kto wie, może to właśnie młodsza koleżanka Lady Gagi prędzej ugra sobie Oscara za najlepszą rolę pierwoszopalnową – wyobraźcie sobie tylko to malkontenctwo internautów.
Jeśli podobały Wam się nowe, nieco bardziej skomercjonalizowane odcinki Black Mirror, to na pewno spodobają Wam się i te. Żaden z nich absolutnie nie zachwyca, ale każdy wciąga, wywołuje małą panikę i zadaje nam pytania. Na niektóre z nich musimy odpowiadać w trakcie trwania odcinka, inne zostaną z nami już na zawsze.
Zobacz również: “Ruchome piaski”, czyli pierwszy szwedzki serial Netflixa [RECENZJA]
Czy właśnie to nie jest przerażające? To, że prawdopodobnie nigdy nie znajdziemy na nie dobrej i moralnej odpowiedzi? Witamy w prawdziwej strefie mroku.
Redaktorka naczelna.