“Judy” – Renée Zellweger sięga po Oscara [RECENZJA]
Gałęzie już dawno wyłysiały, zasypując nas chrupkimi liśćmi, a niebo rzadko kiedy wpada w jakikolwiek odcień błękitu – częściej jest śniade jak skóra Draculi Stockera lub szklanka mleka popijana przez bohaterów Mechanicznej pomarańczy. Powoli kończy się jesień, a to równoznaczne jest z tym, że tory dla rozpędzonego Oscarowego pociągu zostały naoliwione. Do rozpędzonego pojazdu wskakuje w tym roku wielu z dziełami mniej i bardziej typowymi. To oczywiście oznacza, że już wkrótce większość samozwańczych filmoznawców i miłośników kina rzuci się na wszystkie nominowane do najbardziej prestiżowych nagród filmy. Spokojnie, ja nikogo nie osądzam – od kilku lat robię to sama. Czy Judy, film, który z opisu wydaje się być tak typowym Oscar baitem, jest wart tego szaleństwa?
Judy Garland to postać ze spiżu, nieodziemna ikona złotej ery Hollywood i kina w ogóle. Na dużym ekranie pierwszy raz pojawiła się w bardzo młodym wieku, nie wiedząc, że czeka ją sztampowa aktorska historia. Kilka rozwodów, uzależnienia od każdej możliwej używki i ostatnie lata spędzone w nieszczęściu i z już niemalże absolutnie wygasłą karierą. Judy nie opowiada jej całej historii, ale nawet jeśli jej nie znacie, wszystkiego się domyślicie. Ta produkcja to wielka gra domysłów z fatalną przeszłością bohaterki. W filmie poznajemy Garland jako wymęczoną kobietę w średnim wieku, która wszelkie tabletki popija mocnym alkoholem, wiecznie się spóźnia i zawodzi zarówno fanów, jak i swoją rodzinę. Mimo tego jednak próbuje być szczęśliwa i próbuje uszczęśliwiać. Te próby sprawiają, że nie da się jej nie lubić, a widz zderza się z naprawdę dobrym portretem uzależnienia.
Zobacz również: Recenzję “Oficera i szpiega”
Bohaterka nie potrafi inaczej niż wiecznie wpadać w wir swoich słabości. Z jednej strony widzieliśmy to już tyle razy, ale z drugiej – często w tak strywializowany czy wręcz przeromantyzowany sposób, że portret uzależnienia w kulturze popularnej zdaje się być zbyt lekki. W tej produkcji Judy upada, Judy niszczy swoje relacje, Judy się rozczarowuje i Judy rozczarowuje innych – nie przez to, że jest zła do szpiku kości, a dlatego, że ona naprawdę inaczej nie potrafi.
Cała otoczka filmu to jedynie oprawa dla znakomitej Renée Zellweger, która z całym impetem sięga po Oscara. Skłamałabym, gdyby napisała, że nie ma tu we mnie pewnej sprzeczności. Z jednej strony, ten Judy-centryczny film jest dla aktorki najlepszą przepustką po drugą w życiu złotą statuetkę. To naprawdę znakomita rola. Z drugiej strony jedna Judy to istny teatr jednej aktorki, która wszystko nosi tu na plecach.
Tyle, że akurat w tym konkretnym przypadku i dzięki temu, co produkcja nam oferuje, nie widzę w tym nic złego. Judy nie jest kolejnym, sztampowym biopikiem. Nie jest też kinem najwyższych lotów. To produkcja solidna, z ładnymi zdjęciami, dobrym dźwiękiem. Historią, która czasami choć za bardzo ckliwa, często uderza w dobre, moralizatorskie tony – jednak nie przekracza przy tym pewnych granic. Daje do myślenia, zasmuca, ale jednocześnie, finalnie nie zostawia zbyt wiele w naszej głowie oprócz wielkiego smutku związanego z chorobą, jaką jest uzależnienie, oraz zachwytu nad grą aktorską Zellweger. Amerykanka udowodniła, że postrzeganie jej tylko przez pryzmat roli Bridget Jones to jeden z największych błędów twórców, a ona niczym kameleon potrafi wcielić się nawet w tak dramatyczną postać, jaką była Judy Garland.
Redaktorka naczelna.