“Five Feet Apart”, czyli “Trzy kroki od siebie” [RECENZJA]
Historii o chorobach na wielkim ekranie jest mnóstwo. Jedne absolutnie je romantyzują, inne bagatelizują, a jeszcze inne naprawdę próbują coś powiedzieć. Gdy zobaczyłam pierwszą zapowiedź filmu Trzy kroki od siebie myślałam, że będzie kombinacją dwóch pierwszych wad. Piękna Lu Richardson, piękny Sprouse, piękna muzyka i piękne, ckliwe cytaty. Tak, to wszystko znajdziecie w debiutanckim dziele Baldoniego. Na szczęście okazało się, że mimo tego otrzasnął swój film z romantyzowania i bagatelizowania choroby, a absolutnie zanurzył się w próbie powiedzenia czegoś. Po części mu się udało. Z seansu wyszłam nie tylko usatysfakcjonowana, ale i szczerze szczęśliwa. Szczęśliwa, bo ktoś chce być szczery… Szkoda tylko, że nie mógł obyć się bez kilku finałowych ckliwości.
Zobacz również: Powiedzcie każdemu o filmie “Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich [RECENZJA]
Mam wrażenie, że kilka lat temu wyodrębnił się gatunek opowiadający o chorych nastolatkach, który choć może nie obfitował w dużą ilość filmowych produkcji, na dobre zakorzenił się w literaturze. To dobrze, bo wcześniej nikt o nich nie mówił, a gdy mówił to raczej z pryzmatu osoby dorosłej. Wszystko zmienił John Green, młody amerykański autor, stały bywalec szpitali i popularny bloger. Przez pewien czas obserwował on Esther Earl, szesnastolatkę chorą na raka tarczyc z przerzutami do płuc. Choć może „obserwował” to zbyt perfidne słowo. Green się z nią zaprzyjaźnił i po jej śmierci stworzył „Gwiazd naszych wina”. Książka rozpoczęła reakcje łańcuchową, bo po jej premierze zaczęło się pojawiać coraz więcej podobnych dzieł popkultury. Te jednak odróżniały się od „Gwiazd naszych wina” tym, że nie włożono w nie tyle pracy i serca.
John Green nie jest dobrym pisarzem (przepraszam Cię Maju z gimnazjum, kiedyś zrozumiesz), ale jest dobrym obserwatorem świata. Nauczył pisarzy zajmującymi się gatunkiem young adult, że do każdego dzieła warto się przygotować. Po seansie filmu Trzy kroki od siebie mogę śmiało powiedzieć, że i Baldoni przygotował się do swojej produkcji.
Główna bohaterka (Lu Richardson) choruje na mukowiscydozę, bardzo nieprzyjemną chorobę wpływającą na układ oddechowy. No właśnie… Nieprzyjemną. To na każdym kroku pokazuje nam Baldwin. Całą rutynę dnia głównych bohaterów, odkażenie ran, branie lekarstw na czas (ja nawet nie biorę witamin na czas), korzystanie z bardzo skomplikowanego sprzętu i… brak możliwości dotknięcia kogoś, kto również choruje na tę nieuleczalną chorobę. Zawsze muszą dzielić ich trzy kroki.
Zobacz również: “Gra o tron” – S08E05, czyli jak kurtyna powoli opada [RECENZJA]
To przeszkadza głównej bohaterce, gdy poznaje Willa (Sprouse), zawadiackiego nastolatka, który od pierwszego kadru nie wstydzi się mówić o swoich nihilistycznych poglądach: śmierć i tak nas spotka, niedługo zginiemy, walka z chorobą nie ma sensu i tym podobne. To na szczęście irytuje nie tylko nas, ale jego postawa drażni też główną bohaterkę. Irytuję ją to, że Will nie dba o to czy zażywa lekarstwa i czy korzysta ze wszystkich „uroków” (sprzętów), które oferuje szpital. Jednak to nie przeszkadza jej absolutnie się w nim zadurzyć i nie ma w tym nic dziwnego.
Myślałam, że ta postać będzie oparta tylko i wyłącznie o iście tumblerową urodę Sprouse’a, lecz jest zupełnie inaczej. Aktor wydaje się wychudzony, ma przydługie włosy, a przez większość filmu chodzi w szarych dresach. Nie czaruje wyglądem. Mimo to co rusz widzymy kadr na którym się szykuje do spotkania z główną bohaterką – chce jej zaimponować. Nie dziwi mnie to, że zaimponował. Will to postać z krwi i kości. Samozwańczy artysta rysujący śmieszne komiksy i dość brzydkie portrety. Jego dzieła są naturalne. Widzimy, że to naprawdę bohater mógł je naszkicować, a nie jakiś profesjonalny artysta zaglądający gdzieś zza ramienia reżysera. Świetnie napisanej postaci tempa bardzo próbuje dotrzymać sam aktor. Raz idzie mu to lepiej, innym razem gorzej. Są sceny w których Sprouse jest bardzo naturalny, ale są i takie, które widocznie przyszły mu z dużą trudnością przez co zaczęłam wątpić w jego sceniczny potencjał.
Zobacz również: “Czarnobyl” – poziom napromieniowania po trzech odcinkach
Za to aktorsko absolutnie kupił mnie inny znajomy głównej bohaterki. Grany przez znanego z Hannah Montana (!!!) Moisésa Ariasa. Poe to nie tylko bardzo zgrabnie napisana postać, dobrze poprowadzony wątek, ale i naprawdę solidne aktorstwo. Arias daje radę na każdym kroku, choć nie daje zapomnieć o sobie jako o tym dzieciaku, który nie dawał spokoju Jasonowi za Disneyowskich czasów. Historia Poe’a niejednemu widzowi pstryknie w nos szepcząc – warto korzystać z życia, warto się nie bać.
To samo przekazuje nam historia głównej bohaterki. Stella to nie tylko stała bywalczyni szpitali, ale i youtuberka. Ten ostatni fakt sprowadza mnie do kolejnej pochwały w stronę filmu. Trzy kroki od siebie to jedna z naprawdę niewielu produkcji, w której zadziałały social media. Lubię oglądać na ekranie nastolatków przeglądających Instagramy swoich rówieśników, próbujących połączyć ich życie w całość cegła po cegle, bo hej – chyba mogę założyć, że sporo z nas to robi… nawet, gdy się do tego nie przyznaje.
Całe życie Stelli odkrywamy powoli, by w ostatnim akcie filmu mieć pełną świadomość tego czemu bohaterka zachowuje się tak a nie inaczej. Wiemy czemu tak zależy jej na swoim kanale, wiemy czemu trzyma w swoim życiu absolutny porządek. Wszystko wiemy… więc nie wiem czemu ostatni akt nie działa na nas tak mocno jakby mógł. Tak, wszystko wynika samo przez się, ale prawdopodobnie przez przedramatyzowane zachowania pewnych postaci i kilka ckliwych, ala Gwiazd naszych wina cytatów sprawia, że widz absolutnie odłącza się od seansu. A mogło być zupełnie inaczej, bo w tym filmie prawie wszystko ma sens.
Zobacz również: “The Act”, czyli serial o tragedii, która nie miała prawa się wydarzyć [RECENZJA]
Ta historia karmi nas realizmem. Nie szczędzi nam brzydkich widoków choroby, nie szczędzi też odrobiny nastoletniej niezręczności. Szkoda, że w pewnym momencie nie tylko absolutnie skręca w ckliwość i nie porzuca jej aż do końca. Porzuca za to widza, bo ciężko jest przywiązywać się do słów tak odłączonych od jakiejkolwiek naturalności. Nie zadaje też żadnych pytań, gdy wątek Willa absolutnie się przeistacza i nie pozostawia nam miejsca na to byśmy to my zapytali – czemu nie zrobił tego… albo tamtego. Film liczy na to, że uwierzymy w jego wersje i powiemy „no przecież tak musiało być”, a to coś czego w kinie bardzo nie lubię.
Czy ta produkcja zmieni wasze życie? Nie wiem. Chciałabym wierzyć, że każdy rodzaj kina może. Nieważne czy to słaba animacja, pompatyczny musical czy dramat o nastolatkach. Ważne, by trafiło to do Was. Mnie ta produkcja nie uderzyła tak bardzo jak mogła to zrobić jeszcze kilka lat temu. Może dlatego, że wspomniane przeze mnie „Gwiazd naszych wina” i cała otoczka tej produkcji już kiedyś pokazała mi co znaczy bycie nieuleczalnie chorym. Jednak nawet te kilka lat temu Gwiazd naszych wina dostarczyło mi więcej smutku niż jakiejkolwiek radości, a Trzy kroki od siebie działają zupełnie inaczej. Z sali wyszłam autentycznie uśmiechnięta z myślą – warto żyć. Takiej reakcji również Wam życzę.