Recenzje

“Pewnego razu… w Hollywood”, czy może raczej Hollywood: Making Of? [RECENZJA]

Andrzej Badek
Pewnego razu... w Hollywood

Rafał Zawierucha stoi na wrocławskiej scenie. Zapowiada nowy film Quentina Tarantino. Opowiada kilka anegdot z planu. Bum, bum. Po chwili orientuję się, że głuchy dźwięk to odgłos szybkiego bicia mojego serca, napędzonego wyrzutem adrenaliny z rdzeni nadnerczy. Ostatnie słowa aktora nie docierają do mnie na poziomie świadomości. Rozlegają się gromkie oklaski. Zdaję sobie sprawę, że moje ręce również uderzają o siebie w geście gratulacji, ale ja sam wpatruję się już teraz tylko w czarny ekran. Pierwszy od czterech lat film mojego ulubionego reżysera. Pierwszy od czterech lat film człowieka, który rozkochał mnie w kinie, w magii, którą można wytworzyć stojąc za kamerą. Gasną światła. Ostatnie oklaski zanikają, cichną szepty. Projektor rzuca światło na ścianę rozpoczynając film…

…a po niemal trzech godzinach gaśnie. Na sali zapalają się światła. Siedzący obok mnie przyjaciele wybudzają mnie z transu, pytają o opinię, a ja… nie wiem, co powiedzieć. To na pewno nie produkcja, którą spodziewałem się ujrzeć. To Tarantino inny niż wszystkie do tej pory; stonowany, nieszarżujący… Zacznijmy jednak od początku.

Przeczytaj również: 10 filmów, które Tarantino radzi obejrzeć przed “Pewnego razu… w Hollywood”

Pewnego razu… (sami wiecie gdzie) żył sobie Rick Dalton. Weteran westernu, gatunku, który, wraz z końcem lat 60., miał zostać niemal całkiem zapomniany. Tego samego zapomnienia obawia się również Rick; obsadzany obecnie głównie w roli antagonistów czy w pilotach seriali, które mają nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Przemija, niczym niepowtarzalny klimat Hollywood i USA siódmej dekady dwudziestego wieku. Dekady hipisów, wojny w Wietnamie, narkotykowych orgii i seksualnej wolności pozbawionej jeszcze ryzyka zakażenia HIV. Przeminie wkrótce czas, w trakcie którego w Fabryce Snów powstawały całe miasteczka imitujące i definiujące nasze żywe po dziś dzień wyobrażenia na temat Dzikiego Zachodu. Przeminie złote kalifornijskie słońce, które oblewało swym blaskiem te miasteczka oraz ich tymczasowych mieszkańców; kładąc na ich ciała opaleniznę, której zazdroszczą im ludzie z całego świata, przeglądający kolorowe magazyny.

Pewnego razu... w Hollywood

Z tym wszystkim przeminie także czas kaskaderów, takich jak Cliff Booth, czy producentów pokroju Marvina Schwarza. Jednak w tej chwili, na dwie i pół godziny seansu to wszystko zostało na krótko wskrzeszone. Na czas trwania seansu Rick i Cliff żyją, rozbijają się po mieście wspaniałymi samochodami, pielęgnuja swoją męską przyjaźń i mimo świadomości schyłku swojej ery, dobrze się bawią.

Jeśli wszystkie pozostałe dzieła Quentina Tarantino potraktujemy jako hołdy oddane jego ukochanym filmom, które oglądał w dzieciństwie na kasetach VHS w wypożyczalniach; zmodyfikowane do granic możliwości poprzez jego cięty humor, autorski styl oraz – przede wszystkim – wybitne scenariusze, Pewnego razu… w Hollywood jest hołdem dla samego procesu twórczego. Reżyser jest tu bardzo uważny i delikatny. Ten sam człowiek, który nie miał żadnych zahamowań przed uśmierceniem Adolfa Hitlera przez żydowskie komando, zdaje się darzyć onieśmielającą go estymą filmowców, którzy tworzyli w jego ukochanym okresie.

Przeczytaj również:  Diuna: Część druga - Nic jak krew w piach [RECENZJA]
Przeczytaj również: Quentin Tarantino: Zestawienie 5 najlepszych filmów

Zawiedzie się tu każdy, kto poszukuje charakterystycznych dialogów, budujących napięcie aż do wybuchowej kulminacji. Humor, jakkolwiek błyskotliwy, jest tu dawkowany, a ciężar produkcji zostaje przeniesiony na tło, które oferuje najwięcej smaczków; czytelnych tym bardziej, im lepiej zaznajomieni jesteśmy z przedstawianym okresem w muzyce, filmie i popkulturze. Ścieżka dźwiękowa została dobrana doskonale, ale i ona służy innym celom niż dotychczas. To nie narzędzie wkomponowane w historię, ale element życia bohaterów: składowa nieodłączna tak samo jak wysokie temperatury i długie włosy hipisów szwendających się po uliczkach mijanych przez postaci. Nawet przemoc, tak charakterystyczna dla twórcy, ogranicza się tu do trzech scen, przy czym jedynie w jednej, finałowej, jest naprawdę krwawo.

Największym atutem Tarantino od zawsze był sposób kreacji drugiego planu. Kolorowi Panowie, Jules Winnfield, Mia Wallace, Hans Landa, Calvin Candie… Te nazwiska można wymieniać jeszcze długo. Wspierani doskonałym tekstem, rewelacyjnie obsadzeni aktorzy wygrywali sobie u boku reżysera największe nagrody swoimi aktorskimi popisami i na stale wpisali się w kulturę; od tej wysokiej aż po internetowe memy. W najnowszym filmie drugi plan został istotnie ograniczony. Brak podziału historii na akty sprawił, że na ekranie obserwujemy Brada Pitta oraz Leonardo DiCaprio w uzupełniających się, częściowo przeciwstawnych rolach pierwszoplanowych oraz postawioną na drugim planie, w roli Sharon Tate, Margot Robbie. Cała reszta obsady pojawia się na jedną lub dwie sceny w rolach charakterystycznych, ale krótkich.

Pewnego razu... w Hollywood

Uspokoję w tym momencie wszystkich zaniepokojonych charakterem roli naszego rodaka, Rafała Zawieruchy. Wcielający się w Romana Polańskiego aktor nie posiada co prawda dużej roli, ale przedstawiony jest w swoich kilku ekranowych momentach jako t e n  Roman Polański, wielki reżyser, persona w Hollywood, o której względy każdy, włącznie z sąsiadującym z nim w Hollywood, Rickiem Daltonem, chce zabiegać.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Jednocześnie nie da się ukryć, że to w dalszym ciągu Tarantino stoi za kamerą. Jego kinofilskie oko widać w każdym ujęciu. Tam, gdzie trzeba stąpa bardzo uważnie; kreśląc z miłością postać Tate i jej celebrację własną sławą, a tam, gdzie chce uderzyć, potrafi to zrobić z właściwą sobie bezkompromisowością. Szczególnie mocno widać to w scenie z Brucem Lee, w której rozprawia się z rozdmuchaną legendą chińskiego mistrza sztuk walki. Nie brakuje tu także ujęć stóp, które od kilku dekad są znakiem rozpoznawczym twórcy.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

Nie oznacza to jednak, że wszystko w filmie Amerykanina działa w odpowiedni sposób. Tarantino wychodząc poza ramy swojego stylu nie jest tak lekki i swobodny jak dawniej. Szczególnie mocno odczułem to w trakcie jednej ze scen, w której reżyser sięga po gatunkową grozę z pogranicza thrilleru i horroru, co zekranizowane jest w sposób bardzo niesatysfakcjonujący i jednocześnie rujnuje w moich oczach niewielką rolę Bruce’a Derna.

Pewnego razu... w Hollywood

Jakkolwiek rozumiem idee, które przyświecały Quentinowi w takiej formie wykorzystania dobranych aktorów, mam żal, że nie wycisnął z niektórych z nich więcej. Wspomniany Dern, Tim Roth, Kurt Russell, Michael Madsen, Dakota Fanning czy młoda Julia Butters aż proszą się o rozwinięcie swoich postaci i interakcje w iście tarantinowskim stylu. To wszystko sprawia, że w momencie, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, pierwszą moją myślą było: to już? Tak jakbym cały czas liczył na to, że przede mną jest jeszcze jakaś ukryta druga połowa historii.

Przeczytaj również: “Przynęta”, czyli w sieciach gentryfikacji [RECENZJA]

A co ze sprawą Mansona i morderstwa Sharon Tate? Czy Quentin Tarantino wykorzystał śmierć i osobistą tragedię jako pożywkę dla swojej produkcji? Odpowiedź na to jest o wiele bardziej złożona niż może się zdawać, ale trudno rozważać tę kwestię bez zdradzenia, w jaki sposób zakończony zostaje utwór. Moim zdaniem reżyser wychodzi z zagadnienia obronną ręką, jednocześnie spełniając wolę matki kobiety, która sprzeciwiała się rosnącemu kultowi Mansona i jego wyznawców, którzy dzięki morderstwu niestety na stałe weszli do popkultury.

Rick, Cliff i wielu innych bohaterów filmu zrodziło się w głowie twórcy. Postaci i ich świat są prawdziwe tylko w takim stopniu, w jakim żyją w naszej świadomości. Hollywood lat 60. Quentina Tarantino jest piękne, beztroskie, pełne nostalgii i miłości. Nie jest wolne od wad, nie jest ideałem i miejscem spełnienia Amerykańskiego Snu. To portret epoki; nierzetelny i nieprawdziwy. Dlatego tak bardzo chcę w niego wierzyć. W cyniczne spojrzenie dobrych oczu Cliffa, w Ricka z miotaczem ognia w dłoni oraz w piękny uśmiech szczęśliwej Sharon Tate. Czy tylko dlatego, że świat ten istnieć będzie tylko w naszych głowach, jest on mniej rzeczywisty?


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.