FestiwaleFilmyRecenzje

“Jednym cięciem” – Incepcja w świecie zombie [RECENZJA]

Andrzej Badek

W ciągu dnia festiwale filmowe oferują uczestnikom dziesiątki poważnych filmów. Amatorzy kinematografii mogą zmierzyć się z dramatami o ludzkiej egzystencji w każdym regionie świata, poniszczonymi taśmami filmowymi, na których nagrano mądrości dawnych mistrzów, których nazwiska nie istnieją w świadomości ludzkiej poza obiegiem festiwalowym oraz z twórczością młodych artystów, którzy stawiają pierwsze kroki w branży i szczerze wyrażają, co gra im w duszy, a nie gra w świecie.

Stąd, ostatni, wieczorny seans jest zazwyczaj inny. To okazja, żeby rozładować napięcie, sprezentować widzom produkcję, na której odpoczną, zrelaksują się, pośmieją. Każdy festiwalowy weteran doskonale zna moment, w którym światła gasną, na ekranach pojawia się logo wytwórni, a w całej sali rozlega się symultaniczny, zgrany dźwięk otwieranych z sykiem puszek, trzask kapsli od butelek, a czasem nawet charakterystyczny odgłos odbezpieczanego wina.

O seansach nocnych nie pisze się często. Zazwyczaj trzyma się je jako słodką tajemnicę przed resztą świata. Często są to utwory b-klasowe, tanie, dziwne, niezbyt dobre; mające prawo dostarczać rozrywkę jedynie dzięki swej inności czy dziwności. Jeszcze rzadziej zdarza się, żeby produkcja taka była warta seansu dwukrotnego lub zyskała, jak w tym przypadku, tytuł mojego osobistego filmu festiwalu.

Jednym cięciem stanowiło dla mnie ogromne zaskoczenie na wielu poziomach. Produkcja zostałą zrealizowana za niewielkie pieniądze i stanowi rewelacyjny przykład, że nawet dziś, gdy branżę filmową dominują projekty za miliony dolarów, dobrze wykonany pomysł potrafi przykuć uwagę widza do ekranu.

Przeczytaj również:  „Kaczki. Dwa lata na piaskach" – ciężkie słowa o trudnej przeszłości [RECENZJA]

Film Shin’ichirô Uedy, debiutanta, który nakręcił go po krótkim kursie reżyserskim, zaczyna się niewinnie. Ot, dostajemy niedoskonałą półgodzinną produkcję, w której grupa aktorów z planu filmowego odkrywa, że kręcą film w budynku, w którym rząd prowadził podejrzane eksperymenty wojskowe. Wkrótce zostają zaatakowani przez żywe trupy, co zaowocuje sekwencją ucieczek, krzyków i niezgrabnych dialogów. Do tego niektóre ujęcia są karykaturalnie przydługie, reakcje postaci podejrzanie nieadekwatne, a w kadrze można czasem zobaczyć asystenta operatora…

Po trzydziestu minutach autentycznie zabawnego show obserwujemy… napisy końcowe. A zaraz po nich Ueda cofa nas w czasie o dwa tygodnie i zaczyna odkrywać karty swojego piekielnie inteligentnego filmu, obnażać przy okazji naszą łatwowierność.

Jednym cięciem to na poziomie scenariuszowym niezwykle przemyślany koncept, który finalnie okazuje się być tak satysfakcjonujący jak najbardziej złożone intrygi kryminalne. Zabierając nas w kolejne warstwy swojej komedii twórca bawi się niczym Nolan w Incepcji kolejnymi, korespondującymi ze sobą warstwami rzeczywistości. Jednocześnie udowadnia, że tematyka zombie ma w sobie jeszcze nieodkryty potencjał.

Absolutnym klimaksem jest trzeci, ostatni akt filmu, o którym nie mogę napisać wiele z troski o spoilery, ale który zafundował mi dawkę śmiechu nieporównywalnie większą od jakiejkolwiek innej produkcji, którą miałem okazję widzieć w tym roku. Przez całe finałowe trzydzieści minut sala kinowa aż pękała w szwach od autentycznego śmiechu – tego najbardziej pożądanego w komediach; wywołanego nie obleśnymi żartami czy obscenicznością, nie żenadą, ale podziwem dla twórczej kreatywności. Wszyscy wpadliśmy w zręcznie ustawioną przez reżysera pułapkę i czerpaliśmy satysfakcję z bycia w nią złapanym.

Przeczytaj również:  TOP 10 Filmów z gatunku „Good for Her” [ZESTAWIENIE]

Jeśli dziele Uedy mogę coś zarzucić to pewien spadek napięcia w środkowej części. Pomiędzy b-klasowym popcorniakiem, który udaje początek produkcji, a satysfakcjonującym zakończeniem, jesteśmy świadkami chwilowego przestoju, który twórca wykorzystuje, żeby obudować kontekst fabularny całego filmu. Jest to środek potrzebny, zrealizowany bardzo poprawnie, ale jednocześnie fragment, w czasie którego emocje i zaangażowanie widza spada. Czy istniał sposób, żeby zrealizować to w lepszy sposób? Ilekroć się nad tym zastanawiałem, nie umiałem znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.

Nocny seans Jednym cięciem miałem okazję obejrzeć na łódzkim Festiwalu Transatlantyk już w lipcu. A jednak, gdy zobaczyłem utwór w repertuarze Nocy Zombie na azjatyckim Festiwalu Pięć Smaków nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby doświadczyć produkcji po raz drugi. Nie zawiodłem się. Znajomość konceptu stojącego za filmem w żadnym stopniu nie obniżyła poziomu satysfakcji z seansu. Jeśli jakimś filmem miałbym kogoś przekonać do festiwali filmowych albo kina azjatyckiego, bez cienia wątpliwości wybrałbym tę produkcję!

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.