“Kapitan Marvel” – Drugie spojrzenie
Kocham uczucie, które dostarcza mi Marvel Cinematic Universe. Za każdym razem gdy siedzę w kinowym fotelu, czerpię masę radości z akcji przedstawianej na ekranie i przypominam sobie czasy dzieciństwa, gdy, głęboko nieświadomy istnienia tych studyjnych, kina kojarzyłem z wystrojem rodem ze statków kosmicznych, wypełnionych popcornem i Coca-Colą. Logo Marvela na początku filmu (dziś już zupełnie inne) nadal sprawia, że włosy jeżą mi się z ekscytacji przed nadchodzącym seansem. Infinity War udowodniło mi, że da się stworzyć dobry i poważny film w uniwersum opartym o kosmiczne komiksy, natomiast Czarna Pantera pokazała, że kasowe hity mogą służyć jako celny komentarz społeczny. To były moje oczekiwania wobec Kapitan Marvel. Najnowsza premiera studia to produkcja, która z sukcesem wykonuje powyższe misje, choć w wielu miejscach aż prosi się o to, żeby rozpiąć pasy bezpieczeństwa i pozwolić na więcej szaleństwa a mniej zimnej kalkulacji.
Zobacz również: Negatywną recenzję “Kapitan Marvel”
Nie oszukujmy się. To o bohaterkę się tutaj rozchodzi. Brie Larson dźwiga na swoich plecach ciężar odegrania pierwszej pierwszoplanowej roli kobiecej w MCU. To ona jest tu w centrum wydarzeń, na niej skupi się cała uwaga. To Larson będzie przedmiotem uwielbienia fanów i celem ognia krytyki antyfanów utworu. Nie ukrywam, obawiałem się, że postać tytułowej Kapitan zostanie przedstawiona jako feministyczny ideał kobiecości, na każdym kroku podkreślający dążenia emancypacyjne. Takie posunięcie nie tylko nie umożliwiłoby posunięcia do przodu jakiejkolwiek dyskusji, ale jeszcze zaogniłoby konflikt w oczach licznej grupy widzów, już i tak sceptycznych względem projektu.
Na szczęście, Carol Danvers jest po prostu bardzo sympatyczna. Scenariusz stawia ją na pierwszym miejscu jako osobę, a dopiero na dalszym jako kobietę. I daje to piorunujący efekt. Bohaterka jest atrakcyjna, ale przez cały seans nie staje się obiektem pożądania. Jej kostium nie podkreśla kształtu jej ciała. Nie nawiązuje romantycznej relacji z żadnym ze spotkanych mężczyzn. Przez dwie godziny ekranowego czasu nikt nie komentuje jej cech fizycznych, nie traktuje jej kobiecości jako wyróżnik istotniejszy niż wzrost czy kolor oczu. To pozornie niewiele, ale daje piorunujący efekt. Kapitan Marvel to obdarzona ponadludzkimi zdolnościami kobieta, z którą chciałoby się pójść na piwo i swobodnie porozmawiać na każdy możliwy temat.
Zobacz również: „Der goldene Handschuh” – Zwłoki i pachnące sosny w najnowszym filmie Fatiha Akina [RECENZJA]
Umieszczenie akcji w latach 90. XX wieku to posunięcie, które z początku wydało mi się leniwe i bazujące w tani sposób na sentymentalizmie widzów; to motyw tak mocno eksplorowany w ostatnim czasie, że z góry można założyć, że to nic innego jak emocjonalny szantaż. Tak jest i tym razem, ale zabieg ten broni się fabularnie, jednocześnie rzucając w naszą stronę pojedyncze smaczki, jak wygląd ówczesnego internetu, archiwa i tajne bazy przeniesione żywcem z bondowskich klimatów filmów szpiegowskich czy kinofilski akcent z wypożyczalnią kaset VHS. Nie jest tego na tyle dużo, żeby mogło zmęczyć, a kilka razy wywołuje szczery uśmiech u widza.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim ścieżka dźwiękowa, która swoimi mocnymi, rytmicznymi, rockowymi brzmieniami epoki oddziela się zarówno od nowoczesnej muzyki z Czarnej Pantery, jak i klasycznego heavy-metalu z ostatniego Thora albo trylogii Iron Mana. Nienachalnie wmontowana w sceny akcji sprawiła, że kilkukrotnie odnotowałem u siebie niezamierzone wystukiwanie rytmu o podłogę.
Warto wspomnieć, że oprócz płci bohaterki, Kapitan Marvel stawia jeszcze jeden pewny krok ku lepszemu w MCU. Jakkolwiek filmy tej serii zawsze słynęły z luźnego klimatu, ich poważną wadą; widoczną szczególnie w Ragnaroku, Wojnie Bohaterów czy Strażnikach Galaktyki było nadużywanie efektu komicznego o nazwie bathos. Bathos polega na skonstruowaniu dramatycznej sceny, a następnie uziemieniu napięcia poprzez autoparodię. Każdy pamięta na pewno zagrzewające do walki przemowy bohaterów, okraszone wzniosłą muzyką, które zostają przerwane przez komiczny efekt wywołany przez młot Thora, pelerynę Doktora Strange’a czy komentarz Rocketa. Stało się to wręcz wizytówką uniwersum.
Zobacz również: „O chłopcu, który ujarzmił wiatr” – Nagrodzony w Sundance Netflixowy dramat [RECENZJA]
Istotnie, zastosowany w odpowiednich proporcjach bathos to bardzo pomocne narzędzie narracyjne, które działa doskonale w pierwszej części wspomnianych Strażników Galaktyki ze względu na parodystyczny i komediowy charakter utworu. Nadużywane świadczy jednak o braku wiary w siłę ładunku emocjonalnego swojego filmu i powoduje, że widz zdaje sobie sprawę, że to, co ma przed oczami to “tylko film”. Kapitan Marvel wychodzi z tej bitwy zwycięską ręką; bardzo rzadko stosując bathos, a mimo to utrzymuje lekki ton oraz unika przesadnego patosu.
Największy problem, z którym zmaga się film to postaci drugoplanowe. Samuel L. Jackson dostaje tutaj z jednej strony do odegrania istotną oraz sympatyczną rolę, ale działa tutaj raczej jako asystent protagonistki i kopalnia dowcipów. To nie jest zła postać i w swoim odmłodzonym komputerowo ciele czuje się bardzo dobrze, nawiązując dynamiczną relację z Larson, ale można było wykorzystać go o wiele ciekawiej. Jude Law to bohater niemal zupełnie płaski i aż prosząca się o bardziej rozbudowany wątek i mniej oczywistą historię.
Niestety, po raz kolejny Marvel zawodzi z dostarczeniem widzom przekonującego antagonisty. Mówię to z pełną świadomością, bo Thanos w Wojnie Nieskończoności to w zasadzie główny bohater i dopiero ta zmiana narracji umożliwiła studiu wykreowanie przekonującej postaci. Czarny charakter w najnowszym filmie zostaje ujawniony w połowie seansu w zwrocie akcji tak oczywistym, że od pierwszych minut seansu modliłem się w duchu, żeby twórcy zdecydowali się na wybranie mniej oklepanej drogi. Wydaje się, że pozycja Killmongera pozostaje póki co niezagrożona w rankingu najlepszych “złych” MCU.*
Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]
Pierwszą kobiecą superbohaterkę Marvela miałem okazję zobaczyć na równocześnie aż trzech ekranach, dzięki technologii ScreenX, dostępnej póki co jedynie w jednym stołecznym kinie Cinema City. Cała zabawa polega na tym, że najważniejsze wydarzenia dzieją się na ekranie umieszczonym na środku, natomiast w licznych scenach włączają się dodatkowo dwa boczne, zawierające jakąś postać, która akurat nic nie mówi, tłum ludzi w metrze albo rozszerzające kosmos czy krajobraz, w którym dzieje się akcja. Nie wpłynęło to w istotny sposób na mój odbiór całości i należy to potraktować raczej w kategorii ciekawostki niż realnej alternatywy dla dużo lepszego pod tym względem IMAXa.
Najnowsza ekranizacja komiksu MCU nie należy z pewnością do ścisłego topu filmów z serii. Posiada wiele problemów, takich jak nudny antagonista, kilka dziur logicznych, słabe postaci drugoplanowe. Czuć również, że jest to jedynie etap przejściowy między podzieloną na dwie części akcją Avengers. Mimo tego, bardzo wiele fragmentów utworu zostało zrealizowanych co najmniej dobrze i seans dostarcza solidnej dawki rozrywki, a przecież o to właśnie nam chodzi. Dajcie szansę Pani Kapitan, żeby stała się dla Was tak samo kochaną postacią jak Thor, Iron Man czy Kapitan Ameryka. Ja dałem i nie żałuję.