Red Dead Redemption 2 – Zachód już nigdy nie będzie dziki [RECENZJA]
Kiedy w marcu świat uderzyła pandemia, nasze plany zostały obrócone w niwecz i wszyscy zostaliśmy zmuszeni do obowiązkowych aresztów domowych, ja uznałem, że to niezwykła i niepowtarzalna okazja, żeby sięgnąć po te pozycje ze swojej kulturalnej kupki wstydu, które wymagają długich godzin uwagi, ale w zamian oferują rozbudowane i wielowątkowe historie, które trudno opowiedzieć będąc ograniczonym do stu czy dwustu minut, w których zamyka się czas trwania większości filmów pełnometrażowych.
Na pierwszy ogień poszły seriale. O Trockim pisałem już tutaj, więc nie będę się szczególnie powtarzał, ale zaraz potem zwróciłem swoją uwagę ku Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej. I choć było to na długo przed zamieszkami w Minneapolis, ostatnie kilka lat popkultury aż pękają w szwach, próbując uchwycić mroczną część amerykańskiej duszy. Nie oderwany od reszty kontynentu Nowy Jork, ani słoneczną Kalifornię, ale wszystko to, co leży pomiędzy dwoma oceanami. Wystarczy trochę czasu i chęci i możemy, niczym archetypiczni słuchacze zasiadający przy kominku, zatopić się w opowieść o kontynencie, który nigdy nie został w pełni ucywilizowany.
Pozostając początkowo przy tropie serialowym, sięgnąłem po trzy epopeje, których akcja rozgrywała się w Minnesocie. Fargo, którego seans obiecywałem sobie od lat okazało się przeżyciem niesamowitym i niezapomnianym. Osadzone nad Wielkimi Jeziorami, z dala od popularnych szlaków turystycznych, zawalone zimą tonami śniegu miasteczka tego północnego stanu okazały się idealnym punktem wyjściowym dla scenarzystów, żeby uchwycić ducha kontynentu odkrywców, szaleńców, niewolników i Indian. Doskonale uchwycone zostały atawistyczne skłonności jego mieszkańców. Bawiąc się formą, humorem, mieszając gatunki (nawet science-fiction!), nadali zimnej Minnesocie mrocznych ale wyrazistych barw. Jakże innych, nawiasem mówiąc, niż te, które kojarzyć się będą z trwającymi obecnie rozruchami.
Nie odpuściłem tematu USA po Fargo, postanowiłem jednak zmienić medium i posłuchać opowieści, w której mogę być bezpośrednim uczestnikiem. Wybór padł na Red Dead Redemption 2, grę komputerową, na którą – jako zadeklarowany fan westernu – ostrzyłem sobie zęby od miesięcy. Rozgrywająca się w 1899 roku historia nie bez powodu zebrała setki laurów. Choć zaczyna się niepozornie, opowiada bardzo gorzką i dojrzałą opowieść, która pozwala wziąć pod lupę fundamenty, na których zbudowano owiane mitem amerykańskiego snu państwo.
Red Dead Redemption 2 daleko jest bowiem do luźnego westernu, w którym bezkarnie napadamy na pociągi i pojedynkujemy się u progu saloonów. Choć jednego i drugiego przyjdzie nam w grze posmakować, za każdym razem, niczym piętno, czuć będziemy rok, w którym rozgrywa się akcja. 1899. To już nie jest epoka dzikich band, wesołych strzelanin i anarchii. To okres, w którym cywilizacja coraz mocniej napiera na północ, południe i zachód, a ten ostatni staje się coraz mniej dziki.
I choć bandy, jak ta, do której należy nasz bohater, wciąż istnieją, są reliktami przeszłości. Zagrożonym gatunkiem, którego ochroną nikt nie jest zainteresowany. Błędem historii.
Nie od razu jednak przyjdzie nam to odczuć. Scenarzyści zadbali o to, żeby wprowadzać gracza w świat stopniowo. Krok po kroku. Zabierają nas w długą (naprawdę długą: spędzenie w grą 100h to żaden problem) podróż, w której wcielamy się w Arthura Morgana, członka jednego z ostatnich gangów rewolwerowców.
Gang Arthura, pod przywództwem Dutcha van der Linde to kolorowa i różnorodna gromadka. Są tam mężczyźni, kobiety i dzieci. Grupie towarzyszy duchowny, kucharz, lichwiarz i cała ferajna różnego rodzaju społecznych outsiderów, złoczyńców czy wyrzutków, którzy wybrali żywot poza granicami prawa.
I choć banda już od początku ma problemy i pierwsze godziny gry spędzamy w trakcie dramatycznych wydarzeń w środku nocnej zamieci śnieżnej, niedługo potem wylądujemy w słonecznej zielonej krainie młodych Stanów Zjednoczonych, a ogromny świat polowań, bijatyk, strzelanin i innych aktywności stanie przed nami otworem.
Początki gry przypominają mi swoją formą nowele lub opowiadania. Charakterystyczne ikonki na mapie wskazują nam postaci, które mają do nas jakąś sprawę i którym możemy pomóc. Każda z takich misji jest początkowo taką niewielką, niezależną historią. Czasem musimy kogoś podwieźć do miasta, czasem zebrać długi, czasem oddać się przestępczej działalności w trakcie napadu. Gdyby zebrać to wszystko w całość, otrzymalibyśmy serię opowieści o Dzikim Zachodzie. Balladę o Busterze Scruggsie, ale z tym samym protagonistą w każdej.
Tym, którzy nie zdecydują się pójść po nitce fabuły dalej, może się wydać, że tym właśnie jest Red Dead Redemption 2: prostą opowiastką o kowbojach, z dopracowanym otwartym światem i piękną grafiką. Jeśli jednak połkniemy haczyk rzucony przez twórców, odkryjemy, że beztroska to jedynie zewnętrzna maska tego świata, a idealne buzie aktorów klasycznych amerykańskich westernów nie miały nigdy nic wspólnego z narodzinami amerykańskiego państwa. Narodzinami skąpanymi w pocie, błocie i krwi.
Rockstar systematycznie odbierze Arthurowi wszystko, co ma, doprowadzając go do jednej z najbardziej przekonujących przemian charakterologicznych w historii nie tylko gier, ale całej popkultury. Przemiany o tyle przekonującej, że sam stałem się jej częścią.
Nie zacząłem przygody z Arthurem Morganem mając czyste intencje. Wszedłem w pełen przemocy świat gry, żeby zażyć przyjemności z brutalnego życia rewolwerowca. I choć początkowo nie miałem skrupułów przed przestępstwami i rozbojami, z biegiem wydarzeń, docierało do nas obu, że każdy czyn ma określone konsekwencje. I choć jest to mierzone współczynnikiem honoru, ani przez moment nie posługiwałem się nim, ale emocjami, które wywoływali we mnie bohaterowie. Dość rzec, że w pewnym momencie osiągnąłem maksymalny wynik wskaźnika w ogóle się o to nie starając. Starałem się jedynie odkupić złe uczynki popełnione w początkowych etapach gry.
Gra łamie przy okazji liczne tabu. Nie wchodząc w szczegóły, żeby nie zdradzać fabuły, Rockstar to prawdopodobnie pierwszy przypadek, w którym tak dojrzale podjęto temat fizycznych ograniczeń protagonisty i tego, że choć początkowo cieszy się on zdrowiem i urodą, nie są to cechy nadane na zawsze. Podczas gdy inne gry ograniczają się do wpływu substancji psychoaktywnych lub tajemniczych chorób, na które protagonista musi znaleźć lekarstwo, RDR2 zmusza nas do stawienia czoła ograniczeniom medycyny schyłku XIX wieku. Bez magii, smoków czy antybiotyków.
Problematycznym zagadnieniem westernu od zawsze był temat Indian. Ci rdzenni mieszkańcy kontynentu przedstawiani byli najpierw w sposób rasistowski, a następnie, w wyniku prób rewizji własnej historii, w przeidealizowany sposób. W Red Dead Redemption 2 Indianie dzielą zaskakująco wiele cech z głównym bohaterem. Podobnie jak rewolwerowcy, są tylko chwastem, który stoi na drodze inwestycjom bankierów, kompanii górniczych i posiadaczy ziemskich. Ludzi przyszłości. Czerwonoskórzy, niczym ostatni rewolwerowcy toczą bezsensowną wojnę z nieubłaganą historią, która spisała ich już na straty.
O grze napisano już wiele, więc nie będę tu poświęcał czasu na szczegóły mechaniki, grafiki, czy części online. Red Dead Redemption 2 zdecydowanie nie jest pozbawiona wad. Oprócz licznych bugów, przez cały czas miałem poczucie, że moja postać zdaje się ociężała. To oczywiste, że Arthur nie jest tak gibki jak Geralt z Rivii czy bohaterowie Assassin’s Creed, ale czasem pojedynczy płotek potrafił zwalić mnie z konia w nieadekwatnie brutalny sposób.
Jazda konno to zresztą element, któremu warto poświęcić chwilę, bo stanowi istotny element gry. Budowana przez godziny więź z wierzchowcem sprawia, że zwierzęcia nie traktujemy z czasem jedynie jako środka transportu, ale jako regularnego towarzysza, którego strata w wyniku strzelaniny czy spadku z urwiska realnie zaboli.
Interesujące jest także podejście gry do szybkiej podróży. Choć mapa gry jest rozległa, nie posiadamy tutaj klasycznej opcji błyskawicznego przeniesienia się z miejsca na miejsce. Istnieją natomiast ekwiwalenty tego rozwiązania. Po pierwsze, możemy jeździć konno z miejsca do miejsca, a dla wygody można włączyć w czasie drogi „tryb filmowy”, który sprawia, że nie musimy sterować, a jedynie podziwiamy widoki. Niesie to jednak potencjalne konsekwencje. Choć ucywilizowany, świat gry nie jest bezpieczny i niejednokrotnie możemy zostać napadnięci i bezwzględnie zabici w trakcie podróży (a także być świadkami licznych wydarzeń, w których warto wziąć udział).
Alternatywa to szybka podróż z poziomu obozu, który możemy założyć za każdym razem, gdy znajdujemy się w pewnej odległości od miast. Wtedy jednak również ryzykujemy najście w trakcie wieczerzy przy ognisku. Wreszcie, możemy podróżować pociągami i dyliżansami, ale opcja ta kosztuje.
Jeśli miałbym być malkontentem, wskazałbym również długość gry jako wadę. Sześć rozdziałów i podwójny epilog to dużo i choć gra ma niezwykłą liczbę pomysłów jak ten czas zagospodarować, historia zyskałaby w kilku miejscach na kondensacji. Zwłaszcza, że wydarzenia po punkcie kulminacyjnym są w dużej, zbyt dużej, części łącznikiem pomiędzy wydarzeniami z tej i z pierwszej części gry.
Po niemal 100h rozgrywki, które naliczyła mi gra, jestem na pewno innym człowiekiem. I mimo przemierzania ogromnego świata wzdłuż i wszerz, nigdy nie doznałem wrażenia, że jest on pusty. Przeciwnie; każdy kolejny zakręt krył niespodzianki. Człowieka w opałach, zasadzkę bandytów, niepoprawnych naukowców, szukających śmierci lub chwały na nowym kontynencie, czy easter eggów dla spostrzegawczych. I nawet mimo tych 100h na koncie, wciąż dostrzegam na mapie gry miejsca, w których nie byłem, a do których warto zajrzeć. Nie wątpię, że to zrobię. Najpierw jednak muszę odpocząć. Spędzić kilka dni próbując przetrawić historię o losach Arthura, Billa, Charlesa, Micaha, Abigail, Dutcha, Sadie i wielu innych. Bandytów, bohaterów, grzeszników, szaleńców, emigrantów… Całej mieszanki, która utworzyła może nie najwspanialsze, ale na pewno jedno z najbardziej intrygujących imperiów w historii świata.
Jakiś czas temu, w jednym z podcastów, spieraliśmy się z Marcinem Kempistym o słuszność twierdzenia, że współczesne seriale podobne są formą do powieści z XIX wieku. Choć porównywanie różnych form kultury zawsze niesie za sobą pewne uproszczenia, sam jestem zdania, że Red Dead Redemption 2 swoim rozmachem i dojrzałością zasługuje na miejsce pośród najbardziej cenionych dzieł epickich. Choć nie jest grą idealną, jest niemalże doskonale opowiedzianą historią.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
westerny braci Coen i Sama Peckinpaha