“Mulan”: #GirlPower z holokaustem mniejszości w tle [RECENZJA]


Legenda o Hua Mulan to jedna z najważniejszych opowieści w chińskiej kulturze. Jej początki datuje się na okres pomiędzy IV a VI wiekiem naszej ery. Historia opowiada o młodej dziewczynie, która dla ratowania honoru własnej rodziny przyjmuje na siebie obowiązek pójścia na wojnę przeciwko Rouranom; ludowi koczowników, którzy sąsiadowali z Cesarstwem Chińskim od północy. Stosunek Chińczyków do tego plemienia obrazuje doskonale dosłowne tłumaczenia nazwy plemion: “rojące się robactwo”. Mulan udaje się na wojnę na wiele lat przebrana za mężczyznę. Legenda poświęcona jest rozważaniom na temat trudów wojaczki, jak również podkreśla potrzebę posłuszeństwa i oddania rodzinie oraz państwu.
1500 lat funkcjonowania legendy sprawia, że potrzeba nam jakiegoś punktu odniesienia w europejskiej historii czy literaturze, żeby zobrazować, jak bardzo ta opowieść zakorzeniona jest w świadomości chińskiej. Dość rzec, że gdy pierwsi pieśniarze wychwalali dzieje wojowniczki, Europejczycy zmagali się z upadającym stopniowo Cesarstwem Rzymskim, najazdami Atylli, a chrześcijaństwo dopiero zapuszczało swoje korzenie, stopniowo wypierając helleński politeizm.


Ten wstęp jest konieczny, żeby wyjaśnić, przed jak wielkim i karkołomnym wyzwaniem stanęli twórcy Mulan z Niki Caro, która otrzymała funkcję reżyserki na czele. Z jednej strony musieli oni stworzyć re-adaptację historii, którą Disney rozsławił na Zachodzie w 1998 roku, a z drugiej oddać hołd legendzie Wschodu, który przez setki lat zdążył już zinterpretować opowieść na rozmaite sposoby we własnym stylu.
Caro nie pomógł z pewnością również fakt, że amerykańska interpretacja już 22 lata temu opowiadała o emancypacyjnym buncie, podczas gdy materiał źródłowy traktuje o posłuszeństwie. Takie było, jest i powinno być prawo artystów, ale z pewnością nie ułatwia to finansowego podboju Kraju Środka.
I to pomimo faktu, że Mulan to jedna z pierwszych (po Bajecznie bogatych Azjatach i Kłamstewku) produkcji nakręconych w Hollywood i obsadzonych całkowicie przez aktorów azjatyckiego pochodzenia. Nie oznacza to jednak, że zabraknie znajomych twarzy. Na ekranach ujrzycie między innymi Jeta Li, gwiazdę kina sztuk walki, oraz Donniego Yena, który zaliczył bardzo udany występ w Łotrze 1.
Tytułowa rola przypadła natomiast Yifei Liu, wszechstronnej amerykańsko-chińskiej aktorce urodzonej – nomen omen – w Wuhan. To bez wątpienia na jej talencie oparty został ciężar produkcji, ponieważ to właśnie jej gra aktorska, wymagająca w równym stopniu akrobatycznych umiejętności, jak i subtelnej kontroli mimiki, sprawiają, że film tak dobrze się ogląda.


Już od pierwszych scen czuć, że obserwujemy nie tylko bajkę Disneya w wersji aktorskiej, ale również produkcję skrojoną pod widza z Dalekiego Wschodu. Inspiracje filami wuxia czuć tu na każdym kroku. Obraz jest przesycony jaskrawymi barwami, silnie kontrastującymi ze sobą i sprawiającymi, że na ekranach kin wygląda to wprost nieziemsko. Ten chińsko-bollywoodzki styl przemieszany jest ze scenami walki nie silącymi się na realizm, całość dopełniają fantastyczne kostiumy, które ponoć w całkiem niezłym stopniu odwzorowują realia epoki. O ile jednak sceny wyciszonych ceremonii przedmałżeńskich realizowane są w spokoju i z należytym pietyzmem, o tyle sceny walk zrealizowane z prawdziwym rozmachem, a eleganckie zbroje “dobrych” doskonale kontrastują ze złowrogimi czarnymi szatami antagonistów z północy. Jedynie zbyt szybki i chaotyczny miejscami montaż może momentami stanąć na przeszkodzie wizualnej uczcie.
Mulan podzielona jest na trzy akty, podczas których obserwujemy kolejno strony rodzinne bohaterki oraz jesteśmy zaznajamiani z konfliktem między Cesarzem a Rouranami, następnie obserwujemy szkolenie wojskowe, żeby ostatecznie uczestniczyć w finałowej bitwie dobra ze złem.. Niestety, to co szwankuje to proporcja w kompozycji utworu. Pierwszy akt to bardzo dobra i przystająca do współczesności historia o emancypacji młodej dziewczyny, która ma dość życia w ramach norm narzuconych przez starszych; głównie poprzez trzymającą się skostniałej tradycji starą swatkę. Co ciekawe, to paradoksalnie mężczyźni ze starszego pokolenia istotni dla fabuły zdają się bardziej otwarci na kontestację zasad niż kobiety.
Drugi akt to już historia życia w wojsku przefiltrowana przez bajeczną otoczkę, ze wspaniałym zaznaczeniem problematyki dbania o własną czystość pośród całej bandy mężczyzn. Aż żal, że twórczyni filmu nie miała w tym momencie odwagi, żeby zahaczyć o nieistniejący w mainstreamie temat menstruacji. Ale na to chyba Hollywood nie jest gotowe.
Największy problem pojawia się w finałowym akcie, który jest nieproporcjonalnie krótki. Siedząc w kinie miałem wrażenie, że ostateczne starcie było znacznie mniej spektakularne niż bitwa rozgrywana kilkadziesiąt minut wcześniej. Zarówno grupowe potyczki, jak i następująca walka w stylu wuxia 1 na 1 zdają się jakby… okrojone. Stwierdziłbym, że to kwestia publiki, którą stanowić będą w dużej mierze dzieci, ale produkcja od pierwszych scen nie szczędzi nam brutalnych scen, włącznie z pochodem przez pozostałości pola bitwy wypełnionego ciałami poległych. Niedosyt; tak można określić uczucie, które ogarnęło mnie, gdy zdałem sobie sprawę, że minąłem punkt kulminacyjny.
Trudno jest mi także rozstrzygnąć, na ile niejednoznaczność wątku chi wynika z niedociągnięć scenariusza, a na ile wątek ten został poszatkowany przez pekińskich cenzorów. Główna bohaterka obdarzona jest bowiem darem posiadającym znamiona magii, który czyni ją niezrównaną wojowniczką. Jak się dowiadujemy, w kulturze chińskiej chłopcy obdarzeni darem chi zachęcani są do tego, by go rozwijać, natomiast gdy – nie daj boże – łaska chi spłynie na dziewczynki, zachęca się je do zduszenia potencjału w zarodku. Rzecz jasna, Mulan zamiast hamować, uwalnia swój potencjał, a w trakcie filmu konfrontuje się z Xianniang (w tej roli Li Gong), która również obdarzona jest darem, przez co została wyklęta, wygnana i wstąpiła w szeregi koczowników. Stanowi tym samym niejakie przeciwieństwo protagonistki.
Jak wiadomo, chińska cenzura krytycznie odnosi się do magii, duchów i lekkomyślnego szafowania wizerunkami smoków na ekranie. Tym samym zapomnijcie o wesołym stworzeniu z 1998 roku. Z fantastycznych stworzeń na ekranie ujrzycie jedynie tajemniczego i dostojnego feniksa, który gdzieniegdzie wskaże odpowiednią drogę protagonistce.
Nie sposób nie wspomnieć tu o całej gamie problemów etycznych i moralnych, z którymi mierzyć powinien się każdy, kto zechce kupić bilet na Mulan. Hollywood od lat pozostaje w sieci zależności finansowej od miliardowego rynku chińskiego, tym samym poddając autocenzurze wszystkie swoje wysokobudżetowe produkcje. Dzięki temu, amerykańska wytwórnia od lat pozostaje absolutnie głucha na zamordystyczne działania partii Państwa Środka. Dość rzec, że odkąd w 1997 roku ukazały się Siedem lat w Tybecie oraz Kundun, za które twórcy złożyli później oficjalne przeprosiny, nie pojawił się w USA ani jeden krytyczny głos wygłoszony pod adresem polityki chińskiej w jakiejkolwiek znaczącej produkcji.


Do tego dochodzi niesławny głos samej Yifei Liu, która oficjalnie poparła brutalne metody policji w tłamszeniu prodemokratycznych protestów w Hong Kongu, co oczywiście nie spotkało się z żadną reakcją ze strony Disneya, czy choćby fakt, że część zdjęć do filmu było kręconych w prowincji Sinciang, o której warto wspomnieć korzystając z chwili Waszej uwagi:
Od kilku lat w prowincji Sinciang dochodzi do masowej eksterminacji mniejszości ujgurskiej realizowanej przez Komunistyczną Partię Chin, która ma na celu wyrugowanie lokalnej kultury i na jej miejsce ustanowienie dominacji Chińczyków Han, którzy stanowią ponad 90% mieszkańców kraju. Dzieje się tak dlatego, że Sinciang leży na trasie Jedwabnego Szlaku, czyli połączenia handlowego między Chinami a Bliskim Wschodem i Europą. Szlaku, którego historia sięga Starożytności i wokół którego toczy się akcja filmu i nad którym Chiny chcą mieć pełnię kontroli. Na terenie prowincji Ujgurowie są wysiedlani ze swoich domów, nie mogą posiadać żadnej broni, a wielu z nich zostało umieszczonych w obozach koncentracyjnych. Disney w napisach końcowych filmu oficjalnie dziękuje władzom prowincji, bezpośrednio zaangażowanym w proceder za pomoc w kręceniu zdjęć na miejscu…
Mulan bardzo trudno ocenić jednoznacznie. Wielu obywateli Europy i Stanów Zjednoczonych zapowiedziało już bojkot produkcji. Trudno ocenić, jaki będzie miało to wpływ, bo wydaje się, że w odróżnieniu od poprzednich live action adaptacji swoich kultowych animacji, w tym przypadku Disneyowi w mniejszym stopniu zależy na nostalgii zachodniego odbiorcy, co na dostępie do portfeli Chińczyków. Los produkcji leży więc w rękach mieszkańców Państwa Środka. Skrojony pod wschodnie gusta film może się okazać dla amerykańskiego studia pułapką. Z jednej strony romansujący z tandetą styl kolorowego wuxia może odrzucić fanów animacji, a z drugiej strony Chińczycy mogą nie być w aż tak dużym stopniu zainteresowani, jak Amerykanie odczytują ich prastarą legendę. Zachodni widz musi natomiast podjąć decyzję, czy przymknie oko na cierpienia Ujgurów, żeby obejrzeć bajkę o silnej i niezależnej dziewczynie.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Mulan" z 1998 roku, kino wuxia pokroju "Domu latających sztyletów" lub "Przyczajony tygrys, ukryty smok"