FelietonyPublicystyka

Wsłuchajmy się czarną duszę Ameryki uszami Andrzeja. Let’s do the right thing! cz.2 [FELIETON]

Andrzej Badek

Ostatnich kilka lat to prawdziwy wysyp amerykańskich filmów kręconych przez czarne mniejszości. Co w tym wyjątkowego? Pozornie nic. Przecież to mieszkańcy tego samego kraju, więc dlaczego mieliby mieć coś nowego do powiedzenia? A jednak ten inny kąt patrzenia, z którego Afroamerykanie przyglądają się swojej ojczyźnie, która zaledwie kilkadziesiąt lat temu zrównała ich w prawach z białymi zapewnia wiele świeżości w amerykańskiej kinematografii. Podobnie jak to niegdyś było z westernami; amerykański gatunek zyskał w pewnym momencie drugie życie dzięki Hiszpanom i Włochom, którzy potrafili tchnąć w Dziki Zachód nową energię i sprawić, że dziś częściej kojarzymy “Dobrego” Eastwooda niż szeryfa Chance’a Johna Wayne’a.

I

O ile Wiktor w swoim tekście nie szczędzi krytyki Green Book, a oddaje sporo hołdu Czarnemu bractwu Spike’a Lee, ja odważę się powiedzieć, że choć oba filmy bardzo lubię, uważam że żaden z nich nie zasłużył na Oscara u schyłku drugiej dekady XXI wieku. Green Book na Oscary spóźnił się o dwadzieścia lat. Cała produkcja aż epatuje klimatem feelgoodowych produkcji z lat 90. Trudny temat pokazany w atrakcyjny i lekki sposób, proste morały i ogromna przystępność czynią ten film idealnym kandydatem na świąteczny wieczór z rodziną o lekko konserwatywnych poglądach. Pod tymi względami obraz ma potencjał zdziałania wiele dobrego jako dobry punkt wyjścia do podjęcia tematu rasizmu wśród publiki, która nie jest szczególnie zaznajomiona z tą tematyką…

…czyli na pewno widowni amerykańskiej, która podaną w taki sposób argumentacje chłonie od lat. Paradoksalnie w podobnym kluczu można odczytać konkurencyjny obraz, Czarne bractwo; z pozoru startujący w inne kategorii, bo nakręcony przez zaangażowanego społecznie Spike’a Lee, film o Ku Klux Klanie ma podobną listę atutów i wad, którymi dysponuje utwór Farrelly’ego. To bardzo ciekawie opowiedziane historie, z dobrze nakreślonymi postaciami, do odegrania których dobrano fantastycznych aktorów. Obie cierpią na pewien anachronizm. Farrelly nie wyraża się w Green Book dość odważnie, natomiast Lee odwagi nie brakuje, ale uderza w te same nuty, które zostały już wygrane wiele razy wcześniej. Sześćdziesięcioletni mężczyzna należy do pokolenia, którego głos jest już dobrze znany. Brakuje w nim świeżości, tego nowego punktu widzenia, który obiecywałem we wstępie. Ta świeżość jest obecna i przebija się do szerszej świadomości, ale nie podczas rozdań Oscarów.


Zobacz również: Czy Oscary wędrują do najlepszych filmów sezonu? [FELIETON]

II

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

A przynajmniej nie podczas tego w 2019 roku, bo rok wcześniej Akademia wyróżniła jedną z moich ulubionych postaci współczesnego kina amerykańskiego: Jordana Peele’a. Peele, dwadzieścia lat młodszy od Lee zupełnie inaczej widzi problemy współczesnej Ameryki. Nie tworzy zestawień rządów Trumpa z protestami sprzed kilkudziesięciu lat, nie interesują go nawet te najbardziej bezpośrednie przejawy rasowej nietolerancji. Jest popularnym komikiem, który postanowił opowiadać o największych amerykańskich lękach używając do tego gatunku, jakim jest horror. Jego pierwsze pełnometrażowe dzieło, “Uciekaj” skupiało się na tematyce tak zwanego “miękkiego” rasizmu. W swoim utworze, który całkiem nieźle wpisałby się w uniwersum Black Mirror, Peele krytykuje ułudę białych, pozornie postępowych ludzi z klasy średniej, którzy chętnie przyznają się do głosowania na Obamę i krytyki konserwatystów z “zacofanego Południa”, ale w czarnych widzą wysportowane ciała lub okazję do zysku w inny sposób.

Najbardziej cieszy mnie jednak nie film Uciekaj, ale kolejny obraz Amerykanina. W To my Peele pokazuje, że czarni obywatele USA nie muszą kręcić jedynie produkcji o tematyce rasowej, jeśli biorą się za socjologiczne rozważania na temat własnej ojczyzny. O ile pierwszy film Peele’a odróżniał się formą, ale pod względem treści wpisywał się w polityczny klucz walki o równość, w To my reżyser złapał się za bardziej uniwersalny temat podziałów klasowych. Tym samym wyprzedził o kilka miesięcy Bonga i jego obraz Parasite, opowiadając historię innego kraju, ale sprowadzającą się do zestawienia grup obywateli, którzy otrzymali w swoim życiu szansę oraz tych, którym nigdy nie była ona dana. O ile Bong swój obraz konkluduje smutnym determinizmem, Peele pozostawia nas z bardziej otwartym, choć równie brutalnym zakończeniem, które dopuszcza jednak, pod surowymi warunkami i przy dużych kosztach międzyklasowe przetasowania. Fakt, że te dwa filmy, a także bijący obecnie kolejne rekordy Joker ukazały się w tym samym roku nie jest przypadkiem; wszystkie obrazy wyszły spod ręki sprawnych obserwatorów, którzy próbują diagnozować, używając wyszukanych form problemy duszące współczesne rozwinięte społeczeństwa.


Zobacz również:Wsłuchajmy się czarną duszę Ameryki uszami Wiktora. Let’s do the right thing! cz.1 [FELIETON]

III

Bieda ma swój zapach, mówi jeden z bohaterów ParasiteKlasa społeczna ma swój głos odpowiada Boots Riley, zeszłoroczny debiutant, autor Przepraszam, że przeszkadzam. Riley nie lekceważy koloru skóry. Mieszkańcy slumsów są przeważnie czarni, ale są wśród nich również biali czy Azjaci. Co, jeśli nie kolor skóry, stanowi wspólny mianownik? Brak “białego głosu” (ang. white voice), wbrew pozorom nie przypisanego do koloru skóry, ale do ludzkiego wyobrażenia na jego temat. Reżyser słusznie zauważa, że punktem odniesienia amerykańskiego sukcesu jest biały mężczyzna, zamożny, dobrze ubrany, atrakcyjny i pewny siebie. To postać mityczna, nie reprezentant klasy, ale projekcja będąca skutkiem dekad promowania amerykańskiego snu. Do osiągnięcia sukcesu “wystarczy” nabycie tego głosu. Stanie się amerykańskim ideałem pozwoli każdemu, nawet biednemu czarnemu awansować po szczeblach kariery. Jedyna cena to wyrzeczenie się swojej własnej tożsamości. Raz przybrana maska potrafi szybko zrosnąć się z prawdziwą twarzą, o czym protagoniście przypomina Pan ____, być może jedna z ciekawszych koncepcyjnie postaci, jakie miałem okazję podziwiać na ekranie. Mimo nieco przeszarżowanego zakończenia, otwarta pozostaje odpowiedź na pytanie, czy można pozostać sobą, a jednocześnie zaspokajać własne ambicje, czy też po drodze gubimy siebie? Szczególnie jeżeli jesteśmy czarni w społeczeństwie stworzonym przez białych posiadaczy ziemskich.

Przeczytaj również:  Czego słuchaliśmy w lutym? Muzyczne rekomendacje Filmawki

Odbierając nagrodę Akademii za najlepszy scenariusz na początku tego roku, Spike Lee wypowiedział wiele przejmujących słów. Opowiadał o swoich korzeniach, ciężkiej pracy prababci, nie pożałował też zgryźliwych komentarzy w stronę amerykańskiego społeczeństwa. Swoją wypowiedź zakończył mocnym akcentem, najważniejszymi słowami tamtej nocy. W przepełnionej emocjami chwili, parafrazując tytuł swojego rewolucyjnego dzieła, które w tym roku obchodzić będzie 30 rocznicę premiery – Do the Right Thing – wykrzyczał: Let’s all mobilize. Let’s all be on the right side of history. Make the moral choice between love versus hate. Let’s do the right thing!.

To wszystko prawda, Spike. Ale oddaj głos młodszemu pokoleniu, które potrafi dużo lepiej naświetlić współczesne problemy. Te rasowe i nie tylko. Pozwól przemówić milionom zdolnych ludzi, którzy opowiedzą nam, jak wygląda i c h Ameryka. Nie o tym, jak walczono z Ku Klux Klanem albo jak trudno koncertuje się w na dalekim Południu USA, ale o tym, jak żyje się teraz w Stanach Zjednoczonych. W LA, Bostonie, Waszyngtonie, Chicago, Kansas, Denver, Dallas czy w Atlancie. Chcę nareszcie usłyszeć black voice, a nie czarnych, którzy próbują żyć amerykańskim snem z epoki Ronalda Reagana.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.