„O chłopcu, który ujarzmił wiatr” – Nagrodzony w Sundance Netflixowy dramat [RECENZJA]
Jakiś czas temu na Netflixie ukazał się niepozorny dramat. Afrykańskie klimaty, fakt, że niemal połowa dialogów występuje w lokalnych językach, obca dla Polaków tematyka, którą najczęściej wielu z nas wciąż zna głównie z łzawych reklam akcji humanitarnych – produkcja raczej została pominięta przez rodzimych widzów i niezbyt skory do promowania go lokalny oddział Czerwonego N. Tym bardziej, że w ostatnich latach w głowach nadwiślańskich kinomanów raczej utworzył się stereotyp dotyczący filmów dziejących się na afrykańskiej prowincji. Głód, wojna, konflikt i emfaza na naturalistyczną dokumentację trudów Afrykańczyka i Afrykanki – słynne poverty porn. Na szczęście do dystrybucji w Polsce coraz częściej trafiają dzieła, które starają się w jakiś sposób wyłamać z tej kliszy – chociażby Czarna Pantera ze swoim cudownym technologiczno-ludowym przepychem. I chociaż O chłopcu, który ujarzmił wiatr jest dość wierny tym motywom, to można znaleźć w nim coś więcej, niż tylko załamywanie rąk nad niedolą mieszkańców Afryki. Coś, z czym również Polacy mogą się utożsamiać.
Chłopiec… jest reżyserskim debiutem uznanego aktora Chiwetela Ejiofora, który również wciela się w Trywella Kakwambę – ojca tytułowego bohatera – Williama. Akcja dzieje się w Malawi w 2001 roku. Świeżo po atakach na WTC, Amerykańskie ruchy humanitarne przerywają swoją działalność w Afryce, co zbiega się z kokresem susz. Na domiar złego w miejscowości, w której żyje jego rodzina pada pompa, więc cała społeczność skazana jest na głodówkę. Wszystkie pieniądze przeznaczone są na horrendalnie wycenione jedzenie, więc chłopiec, pomimo swojej błyskotliwości, musi przerwać kosztowną dla rodziny Kakwamba edukację.
Wraz z głodem pojawia się złość i desperacja. Organizujący groteskowe wiece polityczne premier reaguje agresją, gdy tylko usłyszy słowa krytyki wobec bierności rządu. Zdesperowani mężczyźni wyprzedają swoje ziemie za żałośnie niskie ceny. Trywell pracuje w pocie czoła od rana do wieczora, a jego trud nie przynosi owoców. Psy umierają z głodu, a niektórzy mieszkańcy są tak zdesperowani, że okradają swoich sąsiadów. Są różne sposoby radzenia sobie z tragedią. Niektórzy uciekają – w pogoni za cywilizacją, edukacją, snem o lepszych warunkach życia. Decydują się opuścić swoje rodziny, przyjaciół, bo ojczysta ziemia nie ma im nic do zaoferowania poza ciężką, żmudną pracą. Zresztą Trywell jest tego w pełni świadom, gdy gorzko konstatuje, że pozostaje mu tylko modlić się o deszcz, tak jak jego przodkowie.
W miejscowości znajduje się jednak osoba, która zamiast angażować się w bestialskie działania lub jałową pracę na roli szuka rozwiązania. Jest nią William, chłopak, który dla rozrywki naprawia radia, łączy przewody i reperuje sprzęty elektryczne swoich sąsiadów. Zafascynowany działaniem prądnicy, decyduje się dowiedzieć wszystkiego, co się da, o sile elektromotorycznej i jak można ją wykorzystać, żeby dotrzeć do wody. Dzięki sprytowi uzyskuje on dostęp do szkolnej biblioteki, wytrwale studiuje znajdujące się tam podręczniki i opracowuje plan zbudowania urządzenia, które „ujarzmi wiatr” – prowizorycznej elektrowni wiatrowej. Nie spotyka się to jednak z uznaniem jego ojca. Niewyedukowany mężczyzna, wykończony fizycznie i psychicznie przez ciągłe porażki, nie jest w stanie zrozumieć zamysłu chłopca. William będzie starał się zebrać potrzebne mu materiały, przekonać sąsiadów do swojej idei i jednocześnie ocalić wspólnotę, której więzi zaczynają słabnąć w wyniku klęski żywiołowej.
Film pełni głównie funkcję dydaktyczną. Niektóre morały mogą wybrzmieć nieco płasko, ale wskazują też na inne istotne cechy historii Williama. W końcu nie jest to tylko moralitet o tym, że szkoła jest super i warto się uczyć i czytać książki. O chłopcu, który ujarzmił wiatr działa bardzo efektywnie jako opowieść o potrzebie budowania wspólnoty. O odwiecznej, wręcz plemiennej współpracy pozwalającej pokonać matkę naturę, symbolizowanej przez wyidealizowane, kontrastujące z wszechobecnym dramatem sceny na końcu filmu. Zwraca też uwagę na istotny problem dotykający również kraje bardziej cywilizowane – ucieczkę młodych z prowincji. Film wskazuje uwarunkowania takich zachowań, przedstawia argumenty obu stron (konflikt rodzina vs rozwój osobisty) i zabarwia je jeszcze większym tragizmem przez sytuację, w której znajdują się bohaterowie. Bo czymś innym jest wyprowadzenie się ze wsi, żeby pracować poniżej średniej krajowej w stolicy, a czymś innym jest pozostawienie rodziny w skazanej na śmierć głodową miejscowości, żeby mieli jedną mniej osobę do wykarmienia.
Przy tym wszystkim Chłopiec… wcale nie jest filmem z gatunku poverty porn. Ocalenie bohaterów nie jest zasługą białoskórej deus-ex machiny. Stanowi ono efekt kolektywizmu i zaufania położonego w lokalną społeczność – nic dziwnego, że produkcji wręczono w Sundance nagrodę im. Alfreda P. Sloana za promowanie nauki lub technologii. Nie przekonują jednak, mimo fantastycznego warsztatu Ejiofora i Aïssy Maïgi, aktorzy, a konkretnie ich wygląd. Zarówno Trywell jak i jego żona, Agnes, prezentują się zbyt schludnie i czysto, żeby uwierzyć, iż faktycznie żyją w warunkach pokazywanych w filmie. Przy tym na pochwałę niewątpliwie zasługują zdjęcia wybitnego operatora Dicka Pope’a, który kolejny raz udowadnia, że jest jednym z najlepszych fachowców w branży. Swoimi panoramami i szerokimi planami doskonale buduje suchy, gorący klimat Malawi i pozwala widzowi odetchnąć podziwiając piękno lokalnej natury.
Historia Williama jest niewątpliwie niezwykle motywującym materiałem. Oparty na autobiografii inżyniera film stanowi ciekawy dodatek w bibliotece Netflixa. Bogata w świetne role, sprawnie łącząca dynamiczną narrację kina popularnego z lokalnym folklorem produkcja jest obiecującym świadectwem umiejętności realizatorskich Chiwetela Ejiofora. Zamiast stworzyć wyciskacz łez lub prosty film familijny nakręcił momentami naprawdę przejmujący dramat społeczny z wyraźnym morałem. Bardzo pozytywne zaskoczenie i świetny pierwszy krok Ejiofora na ścieżce reżyserskiej.
Skandynawista, autor prac naukowych o „Midsommar” oraz „Scenach z życia małżeńskiego”. Poza Skandynawią lubi też pisać o kinie Azji i muzyce.