Advertisement
KulturaMuzykaPublicystykaZestawienia

Muzyczne rekomendacje: Luty 2020

Wiktor Małolepszy
fot. Materiały prasowe

Kontynuujemy comiesięczny projekt polecania naszych ulubionych wydawnictw muzycznych. Tym razem skupiliśmy się oczywiście na płytach z lutego, który obfitował w naprawdę ligowe produkcje. W związku z tym naszych rekomendacji jest więcej niż ostatnio. Mamy nadzieję, że się wam przydadzą!

Grimes – Miss Anthropocene

Nie miałem zbyt wielkich oczekiwań co do nowego albumu kanadyjskiej artystki – single nie urastały do pięt tym, które towarzyszyły Art Angels oraz Visions, a medialna uwaga, ciąża, nowa sława, która bynajmniej nie wiązała się z jej twórczością, sprawiły, że Miss Anthropocene traktowałem raczej jako obowiązkowy odsłuch, który odbębnię i ruszę dalej. I Claire udowodniła mi, że byłem w wielkim błędzie. Album ten bowiem momentami sprawia wrażenie apokaliptycznego przeżycia – jak na pierwszych dwóch utworach, mrocznych i chłodnych – żeby chwile później przypomnieć, że mamy przecież do czynienia z autorką jednych z najlepszych popowych kawałków poprzedniej dekady – jak na Delete Forever, którego melodia mogłaby znaleźć się na albumie Taylor Swift. Miss Anthropocene to płyta zaskakująca gatunkowymi i nastrojowymi woltami, wciąż jednak będąc w pełni spójnym projektem. A kiedy Grimes zamyka całe to przeżycie marzycielską dyskoteką IDORU, to nie zostaje mi nic innego, jak zatopić się w tej feerii dźwięków i na chwilę uciec do świata Claire Boucher. Do tego nie potrzeba rakiet SpaceX. (Wiktor Małolepszy)

Raveena – Moonstone

Moonstone to naprawdę pięknie pasujący do tej króciutkiej epki tytuł. Raveena oczarowała mnie już w zeszłym roku na swoim debiutanckim albumie, lecz jej zamiłowanie do mięciutkich, ciepłych i spokojnych piosenek nie zadziałało w 44-minutowym wymiarze. Pomimo niewątpliwego piękna, płyta stawała się jednostajna i zaczynała przynudzać. Krótsza forma o wiele lepiej pasuje do stylu wokalistki. która dodatkowo dojrzała jako artystka i nauczyła się wprowadzać zmiany na przestrzeni utworu – jak w prostym zabiegu na otwierającym epkę Headaches, z miejsca przenoszącego piosenkę w senny, marzycielski wymiar. I cała ta epka właśnie taka jest – jak leżenie na słońcu i powolne zapadanie w sen. (Wiktor Małolepszy)

 

Christine and the Queens – La vita nuova

Twórczością Christine zainteresowałem się szczególnie po jej fenomenalnym gościnnym występie na Gone Charli XCX. Francuska wokalistka i brytyjska ikona popu doskonale się uzupełniły, tworząc potężny, napędzany synthami przebój, który zagościł na wielu ubiegłorocznych podsumowaniach. W tym roku Chrstine poszła za ciosem, najpierw wypuszczając singiel People, I’ve been sad, a kilka dni później pełną epkę La vita nuova, które nie tylko potwierdziły jej formę, ale z miejsca zagwarantowały jej pozycję na mojej prywatnej topce tego roku. Na przestrzeni pięciu piosenek (sześciu, jeśli uznamy Je disparais dans tes bras oraz jej anglojęzyczny rewers – I disappear in your arms – za osobne utwory) Chris rysuje intymny, romantyczny obraz osoby rozdartej między pragnieniem drugiej osoby a niepewnością co do jej uczucia. Ten stan emocjonalnej wątpliwości ilustruje poprzez wielojęzyczność tekstów – Christine śpiewa nie tylko w swoim naturalnym francuskim i angielskim, ale dorzuca też fragmenty po hiszpańsku oraz włosku. Epkę spina treść oraz charakterystyczna przebojowość – połączenie monumentalnej, teatralnej atmosfery z nowoczesną, taneczną produkcją, która raz za razem wprowadza kolejne chwytliwe refreny i hooki. Ta wielowymiarowość – zarówno w warstwie muzycznej, lirycznej, jak i lingwistycznej – brawurowo podkreśla emocjonalny stan artystki. Miłość, w interpretacji Christine, wywołuje niepewność i sprzeczności, ale też porusza duszę w niepowtarzalny sposób. (Wiktor Małolepszy)

 

Tennis – Swimmer

Wydany w walentynki album duetu-małżeństwa Tennis to kojący, wpadający w ucho indie pop, który nosi dumnie sypialnianą muzyczną przeszłość pary, jednocześnie dorzucając do mixu bardziej skomplikowane kompozycje. Swimmer nigdy nie brzmi jakby było przeprodukowane, lub minimalistyczne – to kompilacja 9 ślicznych, uniwersalnych piosenek o miłości i strachu przed stratą. Sprawdzą się zarówno na parkiecie, jak i jako podkład do luźnych rozmów – polecam przede wszystkim fanom Vampire Weekend! (Wiktor Małolepszy)

 

Forever – Close to the Flame

Tutaj prawdziwy diament – słuchajcie zanim dziewczyna się wybije. Na debiutanckiej epce, młoda wokalistka Forever prezentuje zaskakującą dojrzałość artystyczną. Za produkcję wszak odpowiadali doświadczeni kanadyjscy muzycy – Project Pablo (polecam jego kawałek z polskim wokalistą Better Person – All I Need), czy David Carriere z TOPS. Close to the Flame przypomina mi swoim brzmieniem twórczość Blood Orange, szczególnie na Make It Happen, gdzie Forever porusza się na dynamicznym bicie z manierą bardzo podobną do Devonte Hynesa. Pojawiają się też wolniejsze utwory, jak niemalże triphopowe Blur, czy zdecydowany highlight Devotion, którego organiczna produkcja i wynikający z niej instrumentalny, house’owy hook wprowadzają słuchacza w trans i zachęcają do kolejnych ripitów. Odsłuch obowiązkowy. (Wiktor Małolepszy)

 

Przeczytaj również:  „Freestyle”, czyli trochę bracia Safdie, trochę mumble rap [RECENZJA]

Young Nudy – Anyways

Atlanta zrodziła cały panteon gwiazd, w tym najlepszych raperów ostatniej dekady. Jest to niepodważalny fakt i graczom z tego miasta należy się przyglądać, bo prawdopodobieństwo, że zrobią coś dużego niemal zawsze jest wysokie. Nie inaczej jest w przypadku kuzyna 21 Savage’a Young Nudy’ego. Wspominam o tym pokrewieństwie jedynie w ramach ciekawostki, bo Nudy, choć mniej popularny, bynajmniej nie jest gorszym raperem. Charakteryzuje się rewelacyjnym uchem do bitów, wyczuwalną charyzmą i energicznością. Anyways pełne jest wyluzowanych bengerów o gargantuicznych rozmiarów replay value. Pierwszy solowy longplay Nudy’ego spełnia wszystkie warunki dobrego trapowego albumu. Jest chwytliwy, sprawia tonę czystej radochy, cudnie buja, ma zabawnie przekminione linijki. Wszystko czego potrzeba mi do szczęścia. Słuchajcie tego i powiedzcie na osiedlu, że wyszła dobra płyta; po prostu dobra płyta, na jeszcze lepszych bitach. (Kuba Małaszuk)

 

Wacław Zimpel – Massive Oscillations

Wacław Zimpel to gość, którego, na tym etapie, już nie trzeba przedstawiać, ale żeby nie bawić się w elitystyczne gierki, pozwolę sobie powiedzieć o nim słówko. Polski klarnecista, kompozytor i jedna z czołowych postaci polskiej sceny eksperymentalnej. Na jego styl składa się czerpanie z post-minimalizmu, muzyki klezmerskiej, elektronicznej, jazzu, czy klasycznej muzyki indyjskiej. Zimpel nagrywał Massive Oscillations w studiu Willem Twee w holenderskim mieście Hertogenbosch i choć – jak sam mówił – jadąc tam, planował korzystać ze swojego sprzętu, to zobaczywszy możliwości, które oferuje wspomniane studio, zmienił modus operandi i użył dostępnych na miejscu, starych instrumentów elektronicznych. Efekt tych działań okazał się być naprawdę ekscytujący. Nowy album brzmi inaczej niż wcześniejsze dzieła Zimpla; przede wszystkim jest w nim dużo satysfakcjonującej soczystości dźwięku. Sonicznie jest on wspaniale dopracowany i samym swoim brzmieniem sprawia ogrom frajdy. Ponadto, imponuje swoim zróżnicowaniem i różnorodnością. Początek jest wyraźnie złowrogi i – jak sama nazwa wskazuje – masywny. Z każdym następnym utworem atmosfera staje się trochę mniej gęsta, aby na końcu ukoić słuchacza delikatnym Release, którego tytuł zgrabnie współgra z tym, jak Zimpel powoli wypuszcza nas z gąszczu, w który wrzuceni zostaliśmy w trakcie Massive Oscillations. Absolutnie profesjonalny, niesłychanie wciągający album. (Kuba Małaszuk)

 

Against All Logic – 2017 – 2019

– Halo, halo! 

– Halo, siema!

– Siema, siema, siema, słuchaj, jest taka sprawa, dawno nie było nic dobrego. Może byś nagrał jakiś nowy numer, taki wiesz… coś… coś… jakieś techenko, jakiś industrial. Jakiś nowy benger jest potrzebny, coś świeżego.

– To dobrze trafiłeś, sprawdź ten album, który teraz zrobiłem…

Pierwsze wydawnictwo Jaara pod aliasem Against All Logic podobało mi się, ale bynajmniej nie należę do grona jego szalikowców. Niezbyt trafił w mój gust ten album, więc kiedy usłyszałem, że Nicolas przygotował coś bardziej zahaczającego o techno, ochoczo zatarłem ręce i zabrałem się za odsłuch. W przeciwieństwie do 2012-2017, sofomor AAL – 2017-2019 jest wykręcony, agresywny i bezkompromisowy. Dancing się skończył, zaczęło się niemiłosierne bujanie łbem. Podoba mi się to jak Jaar wita nas ciepłym, słonecznym tech-housem, który rozwija w przypominające Orbital, jasne, ambientalne techno, by po chwili z pełną mocą uderzyć potężnymi, industrialnymi bengerami rodem z Complete Works 1994-96 Regisa. Na koniec przychodzi spuszczenie z tempa oraz wyciszający, ale wciąż wielki i magnetyczny finał. 2017 – 2019 ewokuje tyle różnych emocji i daje tyle przyjemności, że na pewno każdy odnajdzie na tym krążku choć trochę przestrzeni dla siebie. (Kuba Małaszuk)

Moses Sumney – Græ: Part 1

Kibicowałem temu typowi odkąd pierwszy raz usłyszałem jego debiutancki album Aromanticism w 2017 roku. Zauroczył mnie niemal natychmiastowo, a do zakochania brakowało jedynie trochę więcej pazura i odwagi z jego strony. Na pierwszej części Græ, Sumneyowi udało się spełnić moje oczekiwania, bo jest to album wyraźnie ciekawszy, w mniejszym stopniu osadzony w nużących mnie fundamentach współczesnego r&b i neo-soulu. Jest tu też trochę mniej inspiracji Radiohead, które – choć obecne – nie uderzają po uszach tak wyraźnie jak wtedy (Quarrel z pierwszego albumu bez problemu mógłby być utworem panów z Abingdon). Moses wrzucił na luz, pozwolił sobie na więcej ryzyka, czego owocem jest płyta fascynująca, pełna zaskakujących zwrotów, a przy tym wzruszająco piękna i magiczna. Græ: Part 1 daje mi maksimum radości ze słuchania, bo z każdym kolejnym odsłuchem pozwala odkrywać się na nowo. Sumney zadbał o tonę smaczków, perfekcyjnie trafiających w mój gust; czy to przez radiogłowne Virile lub Neither/Nor, pachnące minimalizmem Conveyor i boxes, czy jazzujące Gagarin, na którym Moses składa hołd moim ukochanym Esbjörn Svensson Trio. Naprawdę czuję się jakby ktoś nagrał płytę specjalnie dla mnie i wiem, że sprawia to, iż jestem stronniczy, ale uważam, że to jedno z najlepszych wydawnictw tego roku i ma szansę zauroczyć dużo więcej osób. (Kuba Małaszuk)

Sega Bodega – Salvador

I love you so. More than you could ever even know. Sega Bodega do niedawna znany był ze swojej działalności jako producent UK bass oraz deconstructed club, ale street credit, który w tej materii wyrobił, nie przeszkodził mu, żeby złapać za majka i wejść w rewiry alternatywnego popu i r&b. To nie znaczy jednak, że na jego debiutanckim albumie brakuje stylówki, z którą był związany na początku. Co to, to nie. W podkładach wciąż słychać muzyczne korzenie Salvadora, co (swoją drogą) robi wspaniałą robotę. Połączenie nowoczesnych, eklektycznych podkładów z mokrym od vocoderów i reverbu głosem Segi jest zachwycające. Przynajmniej dla mnie, bo opinie na temat tej płyty są wyraźnie mieszane. W moim odczuciu starcie futurystycznej elektroniki z popowymi wokalami, jest piękne i zmysłowe. Bengery przeplatają się z pościelówkami, a ja skonfundowany nadmiarem bodźców po prostu siedzę w osłupieniu. (Kuba Małaszuk)

Duwap Kaine – Bad Kid from the 4

No i doszliśmy do momentu, kiedy piszę o płycie, na której temat trudno jest mi znaleźć coś sensownego do powiedzenia. Zacznijmy od faktów i cofnijmy się nieco w czasie.

Jest grudzień 2011 roku. Savannah, Georgia. Pewien dziewięciolatek o wdzięcznym pseudonimie Dolphin God wrzuca do internetu swój freestyle, nagrany pod piosenkę Elma z Ulicy Sezamkowej (LINK). Piosenka nie była znana, aż do 2019, kiedy stała się viralem. Gdzieś w międzyczasie okazało się, że jest to dzieło Duwapa Kaine’a, który 21 lutego 2020, w swoje osiemnaste (!) urodziny wydał debiutancki album. Po chłopaku, który ledwo odrastając od ziemi nawijał o AK-47 na podkładzie z bajki dla dzieci, można się było spodziewać wszystkiego.

I dostarczył wszystko. Gdybym miał opisać ten album jednym zdaniem, powiedziałbym, że Bad Kid from the 4 to południowe Some Rap Songs pod wpływem kodeiny. Duwap wziął 18 wybitnie cloudowych bitów i wskoczył na nie z luzem, którym mało kto może się poszczycić. Generalnie można odnieść wrażenie, że podkłady średnio obchodzą Kaine’a i bardzo dobrze, bo ta lekceważąca postawa stanowi o świeżości tej płyty. Ten luz przenika bowiem także słuchacza i jakkolwiek zaczynając pierwszy odsłuch można czuć się nieco skonsternowanym, to kończąc go jest się w transie, z którego trudno wyjść, bo Bad Kid from the 4 płynie tak pięknie i gładko, że nie ma się ochoty go wyłączać. Zdaję sobie sprawę, że to krążek, od którego łatwo się odbić, ale jeśli tylko lubicie trap, koniecznie dajcie mu szansę, bo jest godzien rozgłosu. (Kuba Małaszuk)

<– Muzyczne rekomendacje: Styczeń 2020

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.