Target: orgazm. „Babygirl” – recenzja z Wenecji
Żyjemy w świetnych czasach dla korpoludków, którzy spragnieni są reprezentacji na ekranie. The Office przeżywa drugą (trzecią?) młodość i doczekało się polskiej adaptacji, Sukcesja powszechnie uznawana jest za serialowe arcydzieło, Branża być może niedługo również pójdzie w jej ślady. Jednak, podczas gdy serwisy streamingowe ochoczo przyjęły widownię korporacyjną, można zauważyć w ostatnich latach pewnego rodzaju niedobór, jeśli chodzi o kina. Każda dekada miała swoje biurowe filmy: najntisy – Życie biurowe, lata 00. – Sekretarkę czy Potwory i spółkę, a ostatnimi hitami była seria Szefowie wrogowie oraz Praktykant z Hathaway i De Niro. Od premiery tego ostatniego minęła już niemal dekada, a liczba wielkich korporacji tylko wzrosła. Czy lata 20. doczekają się swojego biurowego przeboju na wielkim ekranie?
Odpowiedzią na to pytanie może być najnowszy film Haliny Reijn, za którym stoi studio A24. Niderlandzka reżyserka, zainspirowana thrillerami erotycznymi z lat 90., postanowiła wnieść swój własny wkład w ten gatunek, czując, że przez lata był zbyt mocno zdominowany przez mężczyzn. Efektem tego jest Babygirl, jeden z najbardziej rozrywkowych filmów tegorocznej Wenecji, odnajdujący zarówno seksualne napięcie, jak i humor w obserwacji przekraczania granic konwencjonalnego życia swojej głównej bohaterki – Romy, CEO technologicznej korporacji produkującej roboty.
Grana przez Nicole Kidman postać zdaje się mieć wszystko poukładane – zarówno w pracy, gdzie pełni rolę jednej z niewielu kobiet-liderek w świecie high tech, jak i w życiu. Ma piękne nowojorskie mieszkanie, dom z basenem na wsi, dwie inteligentne nastoletnie córki, a na dodatek kochającego męża Jacoba, którego gra cholerny Antonio Banderas! Czy można chcieć więcej od życia? Ano można – bo seks w małżeństwie Romy, choć regularny i pełen miłości, nigdy nie był dla niej satysfakcjonujący, a jej wstydliwe prośby o urozmaicenie sypialnianych gier spełzły na niczym przez niekompatybilność jej męża. Żyjemy w 2024 roku, gdzie coś takiego jak kinkshaming powinno już być dawno za nami, ale pewnych rzeczy nie przeskoczysz. Szczególnie, gdy wszystko w teorii wydaje się działać, choć w praktyce – czegoś brakuje.
Romy być może skazana byłaby tym samym na luksusowe życie, w którym nigdy nie doświadczyłaby eksploracji fantazji spychanych w zakamarki umysłu. Kiedy jednak pewnego dnia widzi, jak młody, przystojny facet dominującym gestem uspokaja niebezpiecznego psa na ulicy, a potem dowiaduje się, że na imię ma Samuel i właśnie został praktykantem w jej korpo – między dwojgiem bohaterów rozpoczyna się sensualna gra. Spojrzenie na korytarzu, spotkanie w kuchni, mail o wspólnym mitingu – krok za krokiem, Romy i Samuel zbliżają się do siebie, aż w końcu zmuszeni zostają na zdecydowanie się, w co tak naprawdę grają.
Reijn najbardziej w relacji między bohaterami interesuje aspekt władzy. Od czasów romansów szefów z sekretarkami traktowanych jako kulturowy motyw, a nie przykład patologii, sporo się wydarzyło, z ruchem #MeToo na czele. Nigdy wcześniej nie byliśmy tak skupieni na tym, żeby czyjaś przewaga ekonomiczna, wiekowa czy statusowa nie zaburzała związków. Aspekt zgody i jej braku, szczególnie nieuświadomionego, nie był nigdy tak istotny, jak obecnie. Korporacje z ich głośnymi, boleśnie nierażącymi hasłami o „radykalnej równości”, „zdrowym rozwoju” i „globalnej innowacji” stanowią dla Reijn przestrzeń eksploracji tego, kto w obecnej rzeczywistości ma przewagę. Czy to CEO, który uprawia seks z niżej postawionym pracownikiem wykorzystuje swoją władzę? Czy w świecie po #MeToo, gdzie często nawet same zarzuty są w stanie zniszczyć czyjąś reputację, przewaga nie leży po stronie praktykanta?
To, co sprawia, że Babygirl jest czymś więcej, niż genderswapem Pięćdziesięciu twarzy Greya, to para głównych bohaterów, których Reijn wrzuca w biurowy romans. Szybko bowiem okazuje się, że Samuel, choć charyzmatyczny i otoczony tą słynną aurą, wcale nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w grze, którą intuicyjnie prowadzi z Romy. Humor, ale też chemia między ich postaciami, zawieszone zostają w drobnych niezręcznościach, wynikających z pozycji, w których się znajdują. Samuel tak efektywnie rozbraja wielostopniową różnicę w dzielących ich korporacyjnych szczeblach, ponieważ owa różnica nie wpływa na sposób, w jaki prowadzi flirt. Traktuje przełożoną swoich przełożonych jak zwyczajnego człowieka, który ma pewne potrzeby, a on jest tu po to, żeby pomóc w ich realizacji. Cytując trendy z Tik Toka, Samuel to definicja „empaty”. Osoby, która uspokoi psa trzymanym w kieszeni smakołykiem, utuli cię do snu, rozładuje napięcie jednym celnym komentarzem.
Błyskotliwie wcielającemu się w niego Harrisowi Dickinsonowi partneruje Nicole Kidman, dla której pierwszy plan w Babygirl to jedna z najbardziej wymagających fizycznie ról w karierze. Wielokrotnie przedstawiona jest we wrażliwej pozycji, Reijn eksponuje jej ciało w licznych scenach erotycznych, a jednocześnie – pozostaje CEO, wydającą polecenia i półautomatycznie wygłaszającą apele do pracowników na filmikach z korporacyjnego intranetu. W ciekawy sposób pokazany zostaje paradoks między jej władczością w firmie a bezradnością we własnej sypialni. Nie bez przypadku korpo Romy specjalizuje się w produkcji robotów – podobnie mechaniczny wydaje się seks w jej związku, pełen miłości, ale też wykonywany pod dyktando potrzeb jej męża. Tak dużo mówi się o zmniejszającym się wage gap – co z orgasm gap?
Ciężko jednak czasami nie odnieść wrażenia, że Babygirl, choć nie silące się, żeby być czymś więcej niż jest, to film z kategorii „problemów pierwszego świata”, a nawet „problemów jednego procenta”. Jasne, w erze Östlundów i Parasite’ów nie każda historia musi być obśmianiem klasy wyższej, nie zmienia to jednak faktu, że Reijn omija w swoim filmie wiele problematycznych kwestii, związanych chociażby z wypływem kapitału na relację głównych bohaterów. Samuel to stażysta, który musi tyrać na dwie zmiany, żeby się utrzymać, a jednocześnie ma naprawdę dużo czasu na erotyczne podchody ze swoją szefową. Praca, poza faktem, że Romy ma telefon przyklejony do dłoni i musi przeczytać parę zdań z promptera, wydaje się być nieobecna w filmie Reijn, co sprowadza go z powrotem w stronę harlekinowych fantazji. Można zaryzykować uznanie tego faktu za subtelny komentarz Reijn odnośnie niesprawiedliwego rozkładu obciążenia pracą między korporacyjnymi szczeblami – dlaczego jednak w takim razie Samuel nigdy na to nie narzeka?
Jeśli jednak odłoży się na bok marksistowską soczewkę, Babygirl może zapewnić kawał dobrej rozrywki, a nawet sprowokować rozmowę w ochłodzonych rutyną sypialniach. Widać, że Reijn ma dobre intencje. Uderzając pod koniec w lekko dydaktyczne tony, zależy jej na pokazaniu, że hej, nawet Kidman z Banderasem mogą mieć niesatysfakcjonujące życie seksualne i potrzebują dialogu oraz zrozumienia dla wzajemnych potrzeb. Nie jest to spektakularna lekcja – ci którzy słysząc o erotyce spodziewają się Pianistki raczej się zawiodą, ale w świecie, gdzie reprezentacją mniej waniliowego seksu pozostają takie twory jak 365 dni, dobrze mieć empatyczną, wyważoną i ekscytującą Babygirl.
Korekta: Jakub Nowociński
Skandynawista, autor prac naukowych o „Midsommar” oraz „Scenach z życia małżeńskiego”. Poza Skandynawią lubi też pisać o kinie Azji i muzyce.