Advertisement
KulturaMuzykaRecenzje

Muzyczne rekomendacje: styczeń 2020

Wiktor Małolepszy
Kolaż z materiałów prasowych

Rozpoczynamy comiesięczną serię podsumowującą warte uwagi wydawnictwa muzyczne. Wybraliśmy i opisaliśmy osiem pozycji ze stycznia, które najbardziej przypadły nam do gustu. Miłej lektury!

Denzel Curry – 13lood 1n + 13lood Out Mixx

Denzel Curry a.k.a. Black Metal Terrorist a.k.a. Zeltron jak co roku wraca z kolejnym wydawnictwem, tym razem w prawdopodobnie najbardziej eksperymentalnej formie dotychczas. 25-letni mc nieprzerwanie od 2015 roku dostarcza nowych materiałów, a po świetnym, południowym Zuu przyszedł czas na powrót do klimatów, które były szczególnie widoczne na jego EPce z 2017 roku – 13 – oraz drugiej połowie jednego z najlepszych rapowych albumów poprzedniej dekady – TA13OO – przebojowej, wybuchowej mieszanki trapu z metalem. 13lood 1n + 13lood Out Mixx to chwytający od pierwszej minuty za gardło mix/epka płynnie zmieniających się, agresywnych szybkich strzałów. Przesterowane bity, rapowane z niesamowitą szybkością zwrotki gości (wśród nich chociażby Ghostmane i ZillaKami), melodyjne hooki, które tak szybko ewoluują, że nie zdążą zbyt dobrze osiąść w głowie słuchacza – to wszystko Denzel upycha w 13 minutach swojego proteinowego koktajlu. Album stworzony, aby akompaniować błyskawiczny sprintom dookoła osiedla – szkoda tylko, że nie ma go na Spotify… (Wiktor Małolepszy)

Alice Boman – Dream On

Kojarzycie taką muzykę, która jest jak opatulenie się w koc w łóżku, albo przejście przez próg ciepłego mieszkania w zimne, śnieżne dni? Jeśli ta druga perspektywa może się wydawać dla niektórych trochę obca – śniegu coraz mniej, gdyby zebrać wszystkie płatki, które spadły w styczniu na trawniki w mojej rodzinnej wsi nie można byłoby nawet ulepić bałwana – to z odsieczą nadchodzi debiutancki album Alice Boman. Szwedka swoim ciepłym, delikatnym głosem śpiewa niezwykle szczere historie – o miłości, stracie, strachu – których chce się słuchać w nieskończoność. Akompaniują jej melodyjne klawisze i chóralne harmonie, zawieszone między sypialnianą melancholią (Wish We Had More Time) a, przywołującą nawiązania do Beach House, dreampopową przebojowością. Płyta jest powolna i jednostajna, lecz dzięki ślicznym wokalom, wzruszającym refrenom i krótkiemu czasu trwania (zaledwie 34 minuty), zaprasza do wielokrotnych ripitów. A The More I Cry to dla mnie doskonały przykład na delikatność charakteryzującą muzykę szwedzkiej wokalistki – filmowy walc, uwodzący słodką melodią lecz przepełniony gorzką tęsknotą. (Wiktor Małolepszy)

Susanne Sundfør – Self Portrait: Original Score

Tegoroczna epka Susanne Sundfør to najdelikatniejsze i najbardziej minimalistyczne wydawnictwo w jej karierze. Przy pierwszych odsłuchach może sprawić wrażenie wręcz szkicowej – nie ma tu taneczności lub progresywności charakteryzującej jej poprzednie wydania – jest ona, jej chóralne wokale i ambientowe tekstury. W centrum krążka – będącego soundtrackiem do dokumentu o cierpiącej na anoreksję fotografce, Lene Marie Fössen – znajduje się jednak piękna kompozycja, stanowiąca duszę projektu: When The Lord. Spośród zawodzących, wycofanych wokali, otoczonych subtelną klawiszową melodią, wynurza się potężny refren-modlitwa. Wake me up, my darling when the Lord has descended on us prosi wokalistka. I chociaż jej błaganie wydaje się niespełnione – co sugeruje instrumentalne, tragiczne Snøen, to zamykające Self Portrait chorały Amor Est Mortis dają nadzieję na to, że jej prośby zostaną wysłuchane. Tak się robi storytelling w zaledwie 13 minut. (Wiktor Małolepszy)

Janusz Jurga – Occultt

Janusz zdobył wśród miłośników niezależnej polskiej muzyki spore uznanie. Jego działalność w zespole Vysoké Čelo i solowe materiały to solidna, mroczna elektronika. Po ubiegłorocznym kojącym, ambientowym Hypnowaldzie nowy rok otwiera solidną stylistyczną woltą. Occultt to, jak sam tytuł wskazuje, diabelne techno. Podkreślają to sample inkorporujące między trzeszczącą tkankę materiału wypowiedzi egzorcystów opowiadających o złych duchach. Gdzieś tam pojawiają się też złowieszcze ludowe pieśni wymieszane z plemiennym techno. Materiał jest głośny, hałaśliwy, skutecznie wprowadzający słuchacza w trans, potęgowany przez potężny drop na ostatnim indeksie, po którym przyspiesza tętno, a ciało zaczyna wyginać się w oszalałym tańcu. Dla mnie – idealny soundtrack do fikcyjnego polskiego rimejku Midsommar. (Wiktor Małolepszy)

Destroyer – Have We Met

Dan Bejar i reszta wracają z jeszcze bardziej synthową stylówką. Możliwe, że to najbardziej unikatowa płyta, z którą miałem przyjemność obcować w ubiegłym miesiącu. Synthpopowe instrumentale są wdzięczne i niezwykle urocze, a te bardziej ambientalne kawałki potrafią nieźle wzruszyć. Dynamika tej płyty jest satysfakcjonująco zróżnicowana; niektóre utwory mają wspaniałe groove’y i przyjemnie bujają, zachęcając do tańca, inne zaś, powodują, że mam ochotę położyć się na podłodze i patrzeć w sufit (jest tu trochę vibe LCD Soundsystem). Dzięki temu zestawieniu, podczas słuchania Have We Met trudno się znudzić, ale w razie gdyby kogoś to nie przekonywało, spieszę z kolejnym czynnikiem angażującym. Myślę oczywiście o warstwie lirycznej. Bejar przyzwyczaił już nas do tego, że piosenkopisarz jest z niego nie byle jaki i widać to także na nowej płycie. Teksty mają wyraźnie poetycką strukturę i naprawdę świetnie działają także jako indywidualne dzieła, choć w połączeniu z muzyką wybrzmiewają niesamowicie. Przysięgam, że nie sposób jest przejść obok nich obojętnie. Dan wciąga nas do, wykreowanego przez siebie, świata i muszę przyznać, że to bardzo miłe uczucie. Po prostu włączcie i przekonajcie się sami. (Kuba Małaszuk)

Wild Nothing – Laughing Gas

Jak jest zima to musi być zimno. Takie jest odwieczne prawo natury. Jakkolwiek, czasy się zmieniają, bo rok 2020, póki co, nie przysparza przesadnych nieprzyjemności pogodowych, ale przebywanie na dworze wciąż wiąże się ze znoszeniem niskich temperatur, co (dla mnie – miłośnika aury kwietniowo-majowej) potrafi  być męczące. Na tę bolączkę znalazłem jednak cudowne remedium: nową EPkę Wild Nothing, która podczas każdego odsłuchu aktywnie wpływa na moje receptory ciepła, mieszając im w głowach swoim słodkim synthowym brzmieniem. Jack Tatum (multiinstrumentalista i wokalista stojący za tym projektem) nagrał materiał, który przede wszystkim daje bardzo dużo radości ze słuchania. Są tu świdrujące melodie, które na długo zapadają w pamięć, sporo energii, tak potrzebnej podczas zimowych poranków i różnorodna mieszanka kilku odmian popu, sprawiająca, że całość angażuje i wchodzi równie gładko jak szprycer w czerwcowe popołudnie. Laughing Gas to soczyste syntezatory, urokliwe, brzęczące gitary, groovy basy, promienie słońca pieszczące skórę i uśmiech na twarzy twojej ulubionej osoby. Krakowskie ciepłownictwo konsekwentnie przypomina mi o panującej porze roku, ale – wybaczcie moje maniery – chuj z kaloryferem. Zakręcam go bez obaw, chwytam za okulary z ciemnymi szkłami i idę na spacer z Jackiem Tatumem. (Kuba Małaszuk)

Jeff Parker – Suite for Max Brown

Jeśli chodzi o jazz, 2020 rok rozpoczął się więcej niż dobrze. Jednym z powodów, dla których tak uważam, jest nowy długograj Jeffa Parkera – gitarzysty, znanego m.in. z występów w ikonicznym zespole post-rockowym Tortoise. Suita, którą zadedykował swojej mamie wyraźnie wykracza poza jazz, bo Parker zaimplementował tu rozwiązania hip-hopowe (Gnarciss), czy np. elektroniczne (Metamorphoses). Gdzieś nad tym albumem unoszą się duchy zarówno J Dilli (C’mon Now), Thundercata (Max Brown) jak i współczesnego post-bopu (After the Rain). Bardzo cenię sobie transgresyjne zapędy muzyków jazzowych, ponieważ wprowadzają do tego gatunku sporo potrzebnej świeżości. Suite for Max Brown jest płytą, która, z całą pewnością, powinna spodobać się fanom Parkera, ale też ludziom którzy na co dzień jazzu nie słuchają. Kawał rewelacyjnego, niezmiernie satysfakcjonującego fusion’owego grania, które buja głową, hipnotyzuje i nie daje o sobie zapomnieć. (Kuba Małaszuk)

Bohren & der Club of Gore – Patchouli Blue

Nowy Jork lat 50., noc, pusta ulica, pusta szklanka po whisky i dogasający papieros pozostawiony w pubie przez tajemniczego mężczyznę w długim płaszczu. To luźne skojarzenia, które budzi we mnie muzyka Bohren & der Club of Gore – jednego z bardziej charakterystycznych składów jazzowych XXI wieku, który w tym roku wrócił po sześcioletniej przerwie. Czy w tym czasie zespół wykonał woltę stylistyczną i zaskoczył fanów czymś zupełnie nowym? Zdecydowanie nie. Niemcy kontynuują nagrywanie typowego dla nich powolnego dark jazzu z ambientalnymi wpływami i robią to bardzo dobrze. Patchouli Blue jest zdecydowanie lepszą płytą niż ostatnia (Piano Nights). Brzmi czyściej, ładniej i wydaje się bardziej przemyślana. To idealny album do puszczenia podczas jednego z tych wieczorów, kiedy jedyne na co mamy ochotę to odpalić fajkę, siedzieć z nią przy oknie i nie myśleć o niczym konkretnym. Patchouli jest bardzo wyciszającym, wciągającym i ezoterycznym wydawnictwem, które polecam w szczególności fanom Twin Peaks, bo oddaje naprawdę podobną atmosferę (Total Falsch nawet przypomina trochę główny motyw z serialu Lyncha). (Kuba Małaszuk)

Przeczytaj również:  Magnus von Horn – retrospektywa | Festiwal Kamera Akcja 2024
+ pozostałe teksty

Skandynawista, autor prac naukowych o „Midsommar” oraz „Scenach z życia małżeńskiego”. Poza Skandynawią lubi też pisać o kinie Azji i muzyce.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.