Recenzje

„Płomienie” – Wielki głód pokolenia [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Lee Chang-Dong to poeta kina. W swoich dziełach – czy to pośrednio, jak poprzez metafizyczny wymiar konfliktu rozsadzającego centrum Sekretnego światła, czy to bezpośrednio w Poezji – nawiązuje do struktury i elementów charakteryzujących wyraz ekspresji znany z wierszy. Wśród środków wyrazu, którymi się posługuje, znajdują się inwersje, rozbudowane, wielopoziomowe metafory, niebanalny symbolizm, ale również milczenie, niejednokrotnie kontrastujące z wewnętrznym krzykiem jego bohaterów. Na przestrzeni dekad zbudował sobie reputację reżysera szczególnie wrażliwego na jednostkę. Zwracającego obiektyw w kierunku ludzi niemających w zwyczaju kąpania się w blasku fleszy – osób niepełnosprawnych, odrzuconych przez społeczeństwo, starszych, samotnych. Reputację reżysera zawsze bardziej skupionego na obserwacji i emancypacji, niż diagnozie i krytyce.

Zobacz również artykuł o twórczości Lee Chang-Donga.

Podczas premiery w Cannes jego najnowszy film – Płomienie – spotkał się z wielkim uznaniem krytyków. Mimo że ostatecznie do domu wrócił „jedynie” z wyróżnieniem od organizacji FIPRESCI, został wytypowany jako koreański kandydat do Oscara. „Jedynie”, ponieważ od momentu zapowiedzi Płomienie sprawiały wrażenie skazanych na sukces. Stanowią bowiem adaptację opowiadania Barn Burning kultowego pisarza Harukiego Murakamiego, co w połączeniu z talentem Koreańczyka miało wytworzyć istną ucztę dla zmysłów. Czy artystyczne ambicje Lee przełożyły się na rzeczywistość? Czy może cały plan spalił na panewce?

Płomienie opowiadają historię Jong-soo, świeżo upieczonego absolwenta studiów pisarskich. Swój czas spędza on na pracy na pół etatu i, jak sam twierdzi, pisaniu powieści. Widzowi jednak nie zostają przybliżone żadne detale dotyczące jego utworu. Zapytany o treść unika odpowiedzi, mówi, że świat jest dla niego tajemnicą. W otwierającej scenie spotyka Hae-mi, starą znajomą z podwórka, z którą wdaje się w przelotny romans. Ona wyjeżdża do Afryki, on przeprowadza się na wieś, by zająć się domem ojca, lecz od czasu do czasu dokarmia jej kota odliczając dni do powrotu dziewczyny. Ku zdumieniu Jong-soo, nie wraca sama. Podczas podróży zbliżyła się do Bena – bogatego przystojniaka, równie czarującego, co wzbudzającego niepokój swoimi żartami o posiadaniu lepszego DNA. Od tego momentu stworzą nietypowy trójkąt, który powoli rozsadzać będą głęboko pod nim buzujące napięcie na tle klasowym i przede wszystkim zazdrość.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Choć Płomienie mogą początkowo sprawiać wrażenie filmu ślamazarnego, to reżyser wciąż dba o odpowiednie zarysowanie suspensu. Umiejętnie rozstawia elementy kryminalne, flirtuje z mrocznym klimatem thrillera, prowokuje niejednoznaczne wydarzenia i umiejętnie angażuje w akcję. Od samego początku dostarcza widzowi strzępki informacji o przeszłości bohaterów, z których jedne okazują się prawdą, a inne kłamstwem. Dzięki temu tworzy niejednoznaczną opowieść, obfitującą w niedopowiedzenia i tajemnicze metafory. Podobnie jak fascynująca się pantomimą Hae-mi, reżyser ma na celu zahipnotyzowanie widza i wywołanie u niego specyficznego uczucia wątpliwości w realność wydarzeń. Lee na szczęście ufa jego inteligencji i unika tłumaczenia symboli oraz metafor, co tylko zwiększa przyjemność płynącą z wikłania się w zagadki, w które obfitują Płomienie.

Kunszt reżysera widać również w kwestiach formalnych. Film potrafi naprawdę zachwycić udaną symbiozą chłodnych, szerokich kadrów z melancholijną, lecz zdradzającą leżące głęboko we wnętrzach Płomieni napięcie muzyką. Z czasem barwy tracą jeszcze bardziej na nasyceniu, wśród dźwięków pojawiają się przywodzące na myśl horrory ostre smyczki, a akcja przyspiesza. Aktorzy spisują się bezbłędnie, szczególnie Steven Yeun, który perfekcyjnie oddaje nonszalancję, manieryzm i protekcjonalność charakteryzującą Bena. Doskonale operuje on mową ciała oraz stylizuje ton głosu tworząc niezwykle niepokojącą kreację.

Film Lee to obraz pokolenia. Najnowszego pokolenia młodych dorosłych, żyjącego w kraju, gdzie bezrobocie wśród osób poniżej 30 roku życia osiąga rekordowe wyniki. W znamiennej scenie rozmowy kwalifikacyjnej pytanie określające przydatność kandydata do zatrudnienia, to „czy jest gotów pracować po godzinach i w nocy”. Jong-soo przeprowadza się na wieś nie ze swojego kaprysu, lecz z przymusu spowodowanego osadzeniem ojca w areszcie. Przyczyna jest równie prozaiczna, co znacząca – ojciec Jong-soo trafia do więzienia, bo duma nie pozwala mu na przeprosiny. Lee wprost stawia tezę – młodzi Koreańczycy cierpią, bo ich ojcowie są zajęci prowadzeniem swoich wojen – co dodatkowo podkreśla północnokoreańską propagandą trajkoczącą w sąsiedztwie domu rodzinnego chłopaka.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Pełnię swojej wrażliwości Lee prezentuje w połowie filmu. Wówczas, w jednej z wielu wybitnych scen, Hae-mi, pod wpływem marihuany, wykonuje ludowy afrykański taniec, który nazywa Great Hunger. Mówi, że jest to taniec ludzi spragnionych sensu egzystencji, zagubionych we wrogim świecie. Z zachodzącym słońcem i dogorywającą trąbką w tle oddaje się ona szaleńczej improwizacji, wyrzuca z siebie cały dręczący ją ból. Raz po raz za jej plecami ukazuje się łopocząca koreańska flaga, która wydaje się uczestniczyć wraz z nią w tym niemym krzyku. Targana emocjami, poddająca się egzystencjalnym pulsom dziewczyna staje się personifikacją apelu całego pokolenia. Lecz, niestety, słońce zachodzi. Piosenka się kończy. Hae-mi opada z sił.

Chcę zniknąć, tak jak to słońce. Śmierć jest zbyt straszna, a ja chcę po prostu zniknąć, jakbym nigdy nie istniała.

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.