Advertisement
FilmyRecenzjeStreaming

“Żegnaj, mój synu” – chińska epopeja o bezradności [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
fot. kadr z filmu "Żegnaj mój synu"/ Aurora

Zakończenie ubiegłorocznego festiwalu filmowego w Berlinie na pewno zostawiło wielbicieli wschodniego kina w sporej konsternacji. Z jednej strony, film jednego z najwybitniejszych chińskich reżyserów, Zhanga Yimou, został wycofany z festiwalu przez „problemy techniczne”, czyli zawoalowane określenie interwencji cenzorów, przerażonych, że zaangażowane politycznie dzieło może coś w Berlinie wygrać. Z drugiej strony jednak, jednym z największych zwycięzców festiwalu okazał się projekt Wanga Xiaoshuaia, którego pierwszoplanowi aktorzy – Yong Mei oraz Wang Jingchun – wrócili do ojczyzny z dwiema statuetkami – za najlepszą męską oraz żeńską rolę. Od tego dnia minął już ponad rok, w trakcie którego Zhang zdążył nakręcić kolejny film i rozpocząć produkcję następnego obrazu. Nie protestował w mediach, nie biegł z produkcją do Netflixa, nie krytykował chińskich władz. Wobec nieprzychylności losu zacisnął zęby i ruszył do dalszej pracy.

Ta sama pokora cechuje jego rodaków i głównych bohaterów Żegnaj, mój synu, Yaojuna i Liyun. Na przestrzeni trzech dekad skompresowanych do wyczerpujących trzech godzin, Wang Xiaoshuai opowiada historię grupy przyjaciół próbujących żyć lub przeżyć w stale zmieniającej się rzeczywistości. W tak dynamicznym świecie, gdzie bieg pod prąd może skończyć się nie tylko pozostaniem w tyle, ale też bolesnym upadkiem, niektórzy są w stanie poradzić sobie lepiej, a inni gorzej. Tak jak para najlepszych przyjaciół głównych bohaterów filmu – Yingming i Haiyan – potrafiących zarówno wyrządzić krzywdę swoim najbliższym dla osobistego zysku, jak i błyskawicznie odnaleźć się w nowych, kapitalistycznych Chinach. Yaojun i Liyun natomiast, nauczeni własnymi doświadczeniami, czują, że próby zmiany drogi kolein losu to walka z wiatrakami i potulnie poddają się pływom czasu, z goryczą obserwując jak rosną wieżowce i liczba siwych włosów na własnych obolałych głowach.

fot. kadr z filmu “Żegnaj mój synu”/ Aurora

Największym zmartwieniem pary jest brak możliwości pozostawienia kogoś po sobie. Ich usilne próby wydania na świat potomka zawsze wieńczone były tragicznym zrządzeniem losu. Raz była to okrutna polityka państwa, w myśl której Liyun została zmuszona do dokonania zabiegu aborcji. Kolejnym razem nagła śmierć ich ukochanego syna. Zrozpaczeni i zdesperowani rodzice postanowili więc adoptować dziecko, którego nie zdołali pokochać za to, kim jest. Gdy więc chłopak buntuje się i ucieka z domu, małżeństwu pozostaje jedynie wzajemne obwinianie się, pod którym tętnią niezaleczone rany, wyrzuty sumienia i uczucie bezradności wobec losu i uwarunkowań narzucanych przez otaczającą ich rzeczywistość. W tym wydaniu, Żegnaj, mój synu jest przede wszystkim opowieścią o bezsilności – reakcji na tragedię, transformacje społeczno-polityczne oraz decyzje innych ludzi.

Przeczytaj również:  „Freestyle”, czyli trochę bracia Safdie, trochę mumble rap [RECENZJA]

Na tle podobnych epickich opowieści-synekdoch przyglądających się historii współczesnych Chin, jak wybitne Żyć! wspomnianego już Zhanga Yimou, lub Żegnaj, moja konkubino Kaige Chena, dzieło Xiaoshuaia wyróżnia się swoją kompozycją i narracją. Reżyser zdecydował się na poprowadzenie fabuły w nielinearny sposób, raz za razem skacząc między dekadami. Łączy poszczególne momenty w życiach bohaterów w zbiory, powiązane towarzyszącymi im nastrojami, czasami bezpośrednio ukazując wpływ konkretnych chwil na przyszłość postaci. Dokładnie pokazuje moment, o którym mówiła Olga Tokarczuk – kiedy wydarzenia zostają przez bohaterów zinterpretowane i zmienione w doświadczenia. Wynikający z tej mozaiki wspomnień obraz przepełniony jest bólem oraz bezsilnością – uczuciami dominującymi w życiu pary, które ustępują w kilku krótkich momentach i, niestety, wiążą się jeszcze większą goryczą.

Zaburzenie chronologiczności narracji powoduje, że Żegnaj, mój synu ogląda się z wielką uwagą. Reżyser bez ostrzeżenia porusza się między dekadami sugerując, że pozostawione po nich traumy wcale nie są melodią przeszłości. Uniwersalizuje uczucia swoich bohaterów, jednocześnie tworząc głęboko poruszający, intymny dramat. Chociaż początkowo nietrudno jest odczuć konsternację, kiedy akcja przeskakuje z wypełnionej identycznie ubranymi pracownikami fabryki do lichego warsztatu, który Yaojun otworzył po zmianach kulturowych, a przyzwyczajony do linearnego odbierania historii widz niejednokrotnie zmuszony jest traktować sceny, jak elementy układanki, to ani na sekundę nie ma on wątpliwości w motywacje, pragnienia i autentyczność postaci dramatu. W historii tej bowiem podejmowane są tematy znajome wszystkim mieszkańcom naszej planety, sfilmowane w realistyczny, dobitny sposób. Pech bohaterów chińskiej produkcji jest jednak tym dotkliwszy, że ich los ukazany jest jako nierozerwalnie złączony z historyczno-polityczną rzeczywistością.

Przeczytaj również:  Uznajcie mnie za winną. Recenzja filmu „Saint Omer”
fot. kadr z filmu “Żegnaj mój synu”/ Aurora

Cały ten wrogi świat z dokładnością uchwycił w swoich zdjęciach koreański operator Kim Hyun Seok. Widać w nich echa poprzednich jego projektów – chociażby współpracy z wybitnym Lee Chang Dongiem przy Poezji. Oba filmy posługują się paralelami kadrów i cierpliwymi, realistycznymi portretami twarzy bohaterów, które wyrażają znacznie więcej niż słowa. Cała obsada stworzyła bardzo realistyczne kreacje. Wang Jingchun i Yong Mei to przykłady aktorów potrafiących jednym gestem przekazać całą psychiczną zawiłość swoich postaci. To właśnie ich doskonała gra sprawiła, że ambitny projekt nielinearnej narracji działa – widz ani przez sekundę nie wątpi, że ogląda ludzi z gigantycznym bagażem życiowych doświadczeń. W osiągnięciu tego wrażenia pomaga również rewelacyjna charakteryzacja oraz scenografia, efektywnie budujące obraz wieloletniej, dziejącej się przed naszymi oczami narodowej epopei.

Pomimo ukazania efektów nieludzkiej inżynierii społecznej, wyrzutów sumienia i paraliżującej tęsknoty, Wang Xiaoshuai nie zostawia widza ze smutkiem. Przeciwnie, z wieńczących film scen, umiejscowionych na chronologicznym końcu opowieści, płynie szczere ciepło i – pierwszy raz w trakcie całego seansu – nadzieja. W niezwykle oczyszczającej, wzniosłej chwili, po tej trzygodzinnej walce z przeciwnościami losu, na twarzach pary ukazuje się niczym nieskrępowana radość. Okazuje się bowiem, że Żegnaj, mój synu wcale nie jest filmem o żalu, bezradności, czy splocie tragedii formujących nasze życia, lecz opowieścią o miłości. Uczuciu, które łączy dwie osoby, pomaga im przetrwać najcięższe dni i ostatecznie wraca – wtedy, gdy najmniej się go spodziewają.

Ocena

9 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Żyć!, Nawet góry przeminą

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.