Klasyka w dniu premiery: “La La Land” Damiena Chazelle’a


Po fantastycznie przyjętym, dynamicznym Whiplashu oczy miłośników amerykańskiego kina zwróciły się w kierunku Damiena Chazelle’a. Młody reżyser pokazał nie tylko niezwykłą, biorąc pod uwagę jego portfolio, dojrzałość realizatorską, ale też ważne w produkcjach muzycznych wyczucie tempa i umiejętność pogodzenia popularnych, lubianych przez szerszą widownię schematów z elementami cechującymi filmy o artystycznych ambicjach.
Trzeci pełny metraż stanowi kontynuację podejmowanych przez Whiplash motywów, ale Chazelle osadza je na szerszym planie. Podczas, gdy w filmie o perkusiście reżyser pokazywał, jak wyniszczająca dla życia jednostki może być droga ku perfekcji, tak w La La Land diagnozuje on całe postmodernistyczne społeczeństwo i bezlitośnie każe swoim bohaterom wybierać między pasją a miłością.
Film opowiada historię osadzonego w Los Angeles romansu między Mią a Sebastianem. Ona wyjechała z małej miejscowości, żeby zostać gwiazdą ekranu, a on to utalentowany pianista, który chce, aby jazz wrócił na salony. Każdy z nich od lat bez sukcesów próbuje się przebić w Mieście Aniołów. Mia pracuje w kawiarni w wielkiej wytwórni filmowej, Seb gra do kotleta w restauracji i jak to w Hollywood bywa, los od samego początku splata ich ścieżki. Połączy ich pasja do sztuki i potrzeba bliskości kogoś, kto również tyle razy usłyszał „nie”. Najgorszy kryzys przyjdzie jednak dopiero wtedy, gdy w końcu ktoś z nich usłyszy „tak”.


Dla fanów amerykańskiego kina nie jest to nowy temat. Historie o wchodzeniu na szczeble kariery towarzyszą musicalom od dawien dawna i Chazelle jest tego całkowicie świadomy. To, co wyróżnia jego produkcję, to połączenie owej wodewilowej, romantycznej dynamiki z wyciszonym, intymnym współczesnym dramatem. La La Land podzielone jest na dwa sposoby – pierwszy, to klasyczny podział na pory roku ilustrujące rozwój związku bohaterów oraz drugi, mniej oczywisty, sygnalizowany przez piosenki lub ich nieobecność.
Film otwiera perfekcyjnie zainscenizowana scena korku w Los Angeles, podczas którego kierowcy wychodzą z aut i z radością tańczą śpiewając o wspomnieniach, marzeniach, nadziei. Wówczas rozpoczyna się pierwsza część – klasyczny romans wypełniony jazzującymi przebojami śpiewanymi najczęściej przez Seba i Mię. Chazelle jednak przełamuje ten stan w momencie, gdy bohaterowie śpiewają ostatni raz City of Stars i każdy oddaje się pracy nad realizacją swoich marzeń. Zdjęcia są chłodniejsze, kamera momentami prowadzona jest z ręki (doskonała scena kłótni przy kolacji) i, co kluczowe, nie ma już musicalowych numerów. Kiedy bohaterowie oddalają się od siebie (zarówno dosłownie jak i w przenośni) La La Land przeistacza się w dramat ludzi rozdartych między sztuką a miłością. Niektórzy wybierają dobrze płatną ale niesatysfakcjonującą pracę, inni w przepełnionym fatalizmem geście stawiają wszystko na jedną kartę.


W pewnym momencie Mia śpiewa pieśń, w której opowieść o skoku jej ciotki do Sekwany podnosi do rangi czynu kształtującego całe jej życiowe kredo. Zauważa w tym geście szaleństwo, które jest kluczowe do „nadania życiu barw”, jednoczące od wieków poetów, pisarzy, malarzy. W ten sposób Chazelle ilustruje główny temat La La Land – sportretowanie marzycieli. Głupców, którzy poświęcają wszystko dla tej jednej, wątpliwej szansy w Hollywood. Porzucają rodzinę, przyjaciół, czy, jak w przypadku Mii i Seba, swoją miłość.
Reżyser zadaje pytanie, czy kariera lub artystyczny sukces, to faktycznie to, czego potrzebujemy. Podobnie, jak w Deszczowej piosence bohaterowie spełniają swoje marzenia, lecz tutaj nakazuje to widzowi się zastanawiać, czy tak naprawdę nie byłoby lepiej gdyby im się nie udało. W Whiplashu dążący ku wielkości Andrew rezygnuje ze związku, oddala się od rodziny, wyrządza sobie krzywdę fizyczną. W La La Land Mia osiąga tę wielkość, ale nigdy nie dowiemy się, czy przyniosło jej to szczęście.