Najważniejszy film w karierze Sorrentino? Recenzujemy “The Hand of God”


Jest w “The Hand of God” scena, kiedy główny bohater – szesnastoletni Fabietto – zostaje zapytany przez księdza, czy chce się wyspowiadać. Duchowny wypowiada pytanie w taki sposób, jakby kierował je w stronę widza. Tym samym Paolo Sorrentino jasno zaznacza, że jego najnowsza produkcja nie będzie kolejną hedonistyczną, eskapistyczną fantazją, a obrazem ugruntowanym w rzeczywistości. I w istocie, podczas seansu można niejednokrotnie odnieść wrażenie, że Włoch otwiera przed widzem swoją duszę, pozbywając się cechującej jego poprzednie dzieła bombastyczności. Niech jednak nikogo nie zmyli owa pozorna przyziemność – to wciąż film Sorrentino, dodatkowo ze słowem „Bóg” w tytule.
Przenosimy się więc do lat 80. i odwiedzamy Neapol – spektakularnie sportretowany już w otwierającej produkcję powolnej panoramie – gdzie przyjdzie nam śledzić losy rodziny Schisa z perspektywy młodego Fabietto i tym samym – samego reżysera. The Hand of God stanowi w końcu odtworzenie najbardziej burzliwego, formacyjnego okresu z młodzieńczych lat twórcy Wielkiego piękna. Czasu, gdy szczęście mieszało się z tragedią, euforia z rezygnacją, miłość ze strachem. Kino Sorrentino zawsze było przepełnione kontrastami, lecz w jego najnowszym filmie owa dychotomia nabiera osobistego, intymnego wyrazu. Wiemy bowiem, że opowieść, którą śledzimy, to w istocie szczera refleksja twórcy nad własnym życiem.


Fabietto spędza większość swojego czasu w domu wraz z rodziną, w szkole, gdzie sprawia wrażenie wyrzutka oraz na stadionie Napoli. Jego ojciec – zagrany przez nieocenionego Toniego Servillo – to bankier, a jednocześnie zagorzały komunista, któremu poglądy zakazują kupna nawet pilota do telewizora. Maria, matka chłopaka, zajmuje się domem oraz prankowaniem sąsiadów, siostra przez większość filmu siedzi w toalecie, a brat – dużo starszy Marchino – ma nadzieję zostać aktorem. Właśnie wtedy, gdy próbuje dostać angaż u Felliniego – co nie udaje mu się, bo legendarny reżyser stwierdza, że chłopak „ma twarz kelnera” – Fabietto decyduje, że zamierza zostać reżyserem. Ciężko wyjaśnić, co takiego wywołało krystalizację tego marzenia – być może sama obecność twórcy La Strady.
Tymczasem w Neapolu pojawia się kolejna mityczna postać – Diego Maradona, skrupulatnie przedstawiony jako „najlepszy piłkarz w historii futbolu”, który finalizuje swój transfer do lokalnego klubu. Dla rodziny Schisa, jak i reszty miasta, jest to porównywalne z drugim nadejściem mesjasza. Nie ma co się dziwić tej reakcji – w końcu Fabietto wyznaje wcześniej swojemu bratu, że pragnie zobaczyć Diego w barwach Napoli tak bardzo, że byłby w stanie odpuścić uprawianie seksu ze swoją atrakcyjną, lecz mającą pewne problemy psychiczne ciotką Patrizią. Chłopak zresztą – czego można się po historii o dojrzewaniu spodziewać – na przestrzeni filmu traci dziewictwo, lecz nawet sam bohater nie przewidziałby w jak niespodziewanych okolicznościach i z kim przyjdzie mu to zrobić.
Film Sorrentino wyraźnie podzielony jest na dwie części, z których każdą cechuje inne tempo i ciężar dramatyczny. Pierwsza połowa The Hand of God jest nostalgicznym, słonecznym komediodramatem, w którym śledzimy młodego chłopaka doświadczającego pierwszej miłości, spędzającego czas ze swoją wredną, ale zżytą rodzinką i boleśnie przeżywającego rozłam w małżeństwie swoich rodziców, których kłótnie doprowadzają go do ataków drgawek. Sorrentino umiejętnie równoważy gorycz ze słodyczą, choć niektóre szczególnie nietrafione żarty sprawiają wrażenie, jakbyśmy z wybrzeża Zatoki Neapolitańskiej przenieśli się na kabaretową noc w Mrągowie. Nie zaburza to jednak melancholijnej dynamiki filmu – być może to wspomnienie rodzinnych zgryźliwości zostało jedynie zniekształcone przez upływ czasu? Ową nostalgiczną, wspominkową aurę produkcji budują też przechadzające się po Neapolu ikony włoskiego kina – wspomniany wcześniej Fellini czy też sam mentor Sorrentino, Antonio Capuano, który pojawia się w drugiej, bardziej refleksyjnej i poważniejszej połowie.


Nad tą częścią unosi się piętno inicjującej ją tragedii. Młody Fabietto przekonuje się dobitnie o nieprzewidywalności boskiej ręki, która potrafi szczodrze obdarować, by chwilę później nagle pozbawić bohatera gruntu pod stopami. Ta brutalna lekcja pokazuje mu, że tak naprawdę świat jest w ciągłym ruchu i nic nie jest stałe, ale też, że to dzięki sztuce – kinu – możemy zatrzymać czas. W The Hand of God jest kilka scen, kiedy Sorrentino fantazjuje o owej niemożliwej stałości i powtarzalności życia. Jak wtedy, gdy Fabietto podziwia Maradonę, strzelającego rzut wolny za rzutem wolnym na treningu i za każdym razem trafiającego w ten sam punkt. Albo też w samym sportretowaniu Neapolu, którego monumentalne piękno sprawia wrażenie, jakby to miasto było wręcz wyryte w otaczających je szczytach. Rodzinna miejscowość w filmie Sorrentino zdaje się zawieszona w czasie – co obecnie, gdy z roku na rok pojawiają się kolejne raporty o spowodowanych globalnym ociepleniem powodziach oraz falach ciepła w Neapolu, czyni z filmu nostalgiczny list miłosny do miejsca, w którym reżyser dorastał.
The Hand of God jest zresztą opowieścią o wielu miłościach – nie tylko do miasta, ale też do rodziny, kina, a nawet tej romantycznej. Sorrentino jest obezwładniająco szczery, kiedy pokazuje nam, kto był jego muzą, kto wpłynął na jego poczucie humoru oraz co tak naprawdę nim kieruje, kiedy tworzy swoje kolejne dzieła. Zupełnie tak, jakby emocjonalność związana z opowiedzeniem młodzieńczej historii, odkryciem przed widzem traumy i powrotem do Neapolu wyzwoliła u reżysera potrzebę rozmowy. Być może też przez to jego nowy film cierpi na problem dość płaskich bohaterów, którzy często bardziej przypominają zbiory osobliwości niż faktyczne postaci. Szczególnie dotyczy to samego Fabietto, którego marzenie o karierze reżyserskiej owszem, zostaje wprost zamanifestowane, ale poza wypożyczoną kasetą z dramatem Leone nie widzimy, żeby szczególnie go kręciła owa sztuka. Inną, potencjalnie bardzo interesującą, ale niedostatecznie rozwiniętą postacią, jest ciotka Patrizia. Sorrentino już od pierwszego momentu, gdy kobieta pojawia się na ekranie, przedstawia ją w uprzedmiotawiający sposób i choć podejmuje próbę pogłębienia jej charakteryzacji, to ów male gaze obecny jest w większości scen z tą bohaterką, co pozostawia po sobie niesmak.


Fabietto, przechadzając się z Antonio Capuano po ulicach Neapolu, w pewnym momencie oświadcza, że pragnie przeprowadzić się do Rzymu, żeby tam zacząć kręcić filmy. Włoski reżyser odpowiada mu na to oburzony, że chłopak nie musi uciekać do większego miasta, żeby znaleźć historie. Że wystarczy spojrzeć nocą na panoramę Neapolu i uważnie posłuchać, żeby usłyszeć głosy ludzi czekających, aż ktoś ich wysłucha. The Hand of God jest być może najważniejszą produkcją w karierze Paolo Sorrentino właśnie dlatego, że Włoch zatrzymał się i spojrzał w głąb samego siebie. Wydobył z siebie traumę, a wraz z nią całe pokłady bólu i żalu – ale też nostalgię oraz szczerą miłość do tak wielu rzeczy, które sprawiły, że dotarł tam, gdzie obecnie się znajduje.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Roma", "Amarcord"