Advertisement
FilmyRecenzjeStreaming

„Maestro” – Pod batutą [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
Materiały prasowe / Netflix

Jeśli kiedykolwiek jakiegoś dyrygenta można było porównać do gwiazd rocka, to tylko Leonarda Bernsteina. Nie tylko przez jego sławę i efektowność występów, ale też tendencję do artystycznego nonkonformizmu. Cytując jego kolegę po fachu, Yannicka Nézet-Séguin, był on zbyt broadwayowy dla świata muzyki klasycznej i zbyt klasyczny na Broadway. To twórca nie godzący się na zaszufladkowanie, zarówno pod względem artystycznym, jak i życia prywatnego. Ta ciągła zmienność Bernsteina, jego nieujarzmione ego, staje się głównym tematem Maestro. Filmu, który wyraźnie próbuje dorównać swojemu obiektowi pod tymi względami – czasami odnosząc wielki sukces, lecz nie dającemu rady w pełni udźwignąć wagi swoich ambicji.

Powracający jako reżyser Bradley Cooper, po wielkim sukcesie, jakim były Narodziny gwiazdy, postanowił zmienić gatunek, zarówno filmowy, jak i muzyczny. Maestro nie jest musicalem z dźwiękami country, lecz dramatem z symfonicznym soundtrackiem. Oś obu filmów wyznacza jednak romantyczna relacja pary głównych bohaterów i kryzysy w ich związku. W obu przypadkach odpowiada za nie grany przez Bradleya Coopera męski bohater. Jednak podczas gdy w Narodzinach gwiazdy na pierwszym planie znajdowała się Lady Gaga, dzięki czemu postać aktora-reżysera mogła wybrzmieć u jej boku, w Maestro to Cooper gra pierwsze skrzypce. Pod kilogramami nakładanej przez wiele godzin charakteryzacji, przeistacza się w Leonarda Bernsteina na przestrzeni lat – zarówno młodego debiutanta, celebrytę w średnim wieku, jak i podstarzałego mistrza, który nikomu już nic nie musi udowadniać. I choć w tych późniejszych scenach wygląda on dość groteskowo, to należy przyznać, że Cooper zgrabnie dźwiga ciężar zarówno make-upu, jak i tej roli; doskonale używa swojej największej zalety – żywego spojrzenia, które tłumaczy nam to, o czym czasami niepotrzebnie często mówi jego bohater: on naprawdę kocha muzykę i kiedykolwiek ma okazję ją tworzyć, rozpiera go pasja.

Przeczytaj również:  Filmawka na Great September Showcase Festival & Conference 2024 – na jakie koncerty najbardziej czekamy?
Materiały prasowe / Netflix

Tak jak Cooper świetnie towarzyszył na ekranie Lady Gadze w Narodzinach Gwiazdy, tak w Maestro tytułowy bohater również odnajduje swoją przeciwwagę w ekranowej partnerce. Wcielająca się w żonę dyrygenta, dość zapomnianą dziś aktorkę Felicię Montealegre, Carey Mulligan słusznie wyrasta na jedną z faworytek sezonu nagród. Wyspecjalizowana w graniu twardych, ale złamanych kobiet, w Maestro kolejny raz udowadnia, że niewiele jest osób w Hollywood o tak dominującej scenicznej prezencji. Cooper daje Mulligan spory materiał do grania – zauroczone spojrzenia, chłodne słowne potyczki, wyniszczającą chorobę – przez co Maestro to prawdziwy showreel dla brytyjskiej aktorki. Montealegre jest jednak zbyt prostą bohaterką do wspierania. Podczas gdy Bernstein ukazany zostaje jako zniuansowana, nieoczywista postać, jego żona istnieje na ekranie głównie w roli ofiary. Obiektu współczuć zarówno widza, jak i tytułowego bohatera filmu. Maestro wpada w tę samą pułapkę, co Oppenheimer, instrumentalnie wykorzystując rolę cierpiącej żony jako sposobu pogłębienia rysu psychologicznego głównego męskiego bohatera.

Wszystko bowiem w filmie Coopera gra pod batutą tytułowej postaci. Maestro, naśladując swojego bohatera, próbuje wymykać się łatwemu kategoryzowaniu. Szczególnie widać to w warstwie wizualnej filmu. Młodość Bernsteina ukazana jest w wąskich, czarno-białych kadrach. W późniejszych fazach jego życia zdjęcia nabierają koloru, a pod koniec rozszerzają się, co jest dość efekciarskie, ale też pasuje do narracji, coraz bardziej skupionej na rodzinie artysty. Operator Matthew Libatique, podobnie jak Cooper i Mulligan otrzymuje okazję na pokazanie pełnej skali swoich umiejętności. Świetnie radzi sobie w czerni i bieli, kiedy przy pomocy prostego światłocienia nadaje subtelności rodzącemu się uczuciu między Bernsteinem i Montealegre. Potrafi zarówno dynamicznie sunąć za bohaterami, jak i zatrzymać się w estetycznym kadrze na cztery minuty, aby wytrwale obserwować ich rozmowę.

Przeczytaj również:  „Moje lato z Carmen” – Piękno prostoty z przybraniem [RECENZJA]
Materiały prasowe / Netflix

Praca Libatique robi spore wrażenie, podobnie jak oryginalne kompozycje Bernsteina, z których ułożony jest soundtrack filmu. Jednak te wszystkie elementy nie zawsze układają się w koherentną artystyczną wizję. Bradley Cooper podkreśla, że od dziecka marzył, aby zostać dyrygentem i że darzy Bernsteina wielką miłością. Tę pasję doskonale widać w filmie, lecz zajaranie się czyjąś postacią nie wystarczy, aby dzieło było satysfakcjonujące. Maestro to patchwork; próbując jednocześnie opowiedzieć o życiu rodzinnym Bernsteina, jego relacji z żoną, orientacji seksualnej, karierze dyrygenta i kompozytora, Cooper sięga po wiele różnych środków. Raz korzysta z zamaszystych, musicalowych rozwiązań. Kiedy indziej z chłodem i statycznością wystawia swoją wersję Scen z życia małżeńskiego. Kolejnym razem daje nam popis inscenizatorskich i aktorskich umiejętności, przez kilka minut w szale dyrygując orkiestrą symfoniczną. Maestro pozostawia nas z wieloma szkicami Bernsteina, lecz niestety po zebraniu ich wszystkich nie tworzą one pełnego portretu człowieka.

Korekta: Daniel Łojko

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.