Festiwal Filmowy Pięć Smaków 2020FestiwaleFilmyRecenzje

“Wersy ulicy”, czyli “Ósma Mila” w slumsach Mumbaju [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
fot. kadr z filmu Gully Boy

Wersy ulicy, indyjski muzyczny crowdpleaser, który w zeszłym roku był jednym z najpopularniejszych filmów w kinach w tym kraju, otwiera scena zuchwałej kradzieży auta (nawiązanie do Grand Theft Auto pada wprost w dialogu). Kilku gości mających na oko 20-30 lat, pod osłoną nocy, z rozbrajającą nonszalancją sugerującą, że to bardziej sposób na zabicie nudy niż poważne przestępstwo, otwiera drzwi samochodu i odjeżdża, co zilustrowane jest ujęciem kojarzącym się z techniczną maestrią reklam telewizyjnych. Chwilkę później jeden z nich – Murad – początkowo mający obiekcje wobec tego czynu, zaczyna jakby nigdy nic krytykować lecący w radiu mainstreamowy hiphop za płytkość przekazu. I przekonujemy się, że robi to z uzasadnionej pozycji – faceta mieszkającego w mumbajskich slumsach, cisnącego się na tyciej przestrzeni z bratem, matką, babcią, ojcem i jego żoną, sfrustrowanego tym, że raperzy, zamiast mówić o problemach takich ludzi jak on – kradnących auta, żeby przeżyć – opiewają w swoich utworach nieosiągalny hedonizm.

Żałośnie mała przestrzeń mieszkalna wcale nie jest największym problemem rodziny Murada. Gdy ojciec – muzułmanin – żeni się po raz drugi i sprowadza do ciasnego domu młodą żonę, wybucha gigantyczny konflikt między nim a resztą rodziny, szczególnie jego pierwszą małżonką, matką Murada, wiecznie marginalizowaną przez męża, który jako chlebodawca całej familii, uważa, że może narzucać innym swoją wolę. Nic dziwnego więc, że Murad rzadko przebywa w domu – woli wychodzić na miasto z ziomkami, albo potajemnie spotykać swoją dziewczynę – Safeenę – która ze względu na konserwatywnych, ale też majętnych rodziców ukrywa swój wieloletni związek z chłopakiem. Sfrustrowany życiem w takich warunkach, dyktaturą ojca i otaczającymi go nierównościami klasowymi i kastowymi Murad zaczyna przelewać swoje myśli na papier – i jak okazuje się podczas freestylowego jam session, do którego wciąga go lokalny raper MC Sher – ma do tego wielki talent. Chłopaki zaczynają więc pracować nad muzyką, Murad przybiera pseudonim Gully Boy i zaczyna marzyć o sukcesie jako raper – co jest zuchwałym celem jak na mieszkańca dwunastomilionowego miasta, lecz dzięki pomocy Shera, bogatej producentki Sky i własnej ciężkiej pracy, okazuje się nie być wcale taki nieosiągalny, jak wydaje się na początku.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
fot. kadr z filmu Wersy ulicy

To właśnie „amerykanizacja” całego filmu – widoczna w języku bohaterów, muzyce, której słuchają (Nas, ulubiony raper Murada, jest jednym z producentów całej produkcji), ale też przede wszystkim w przetworzeniu popularnych hollywoodzkich toposów – jest głównym elementem Wersów ulicy. Obserwujemy drogę bohatera od żółtodzioba z potencjałem do mistrza w swoim fachu. Oczywiście ma też swojego mentora – niezwykle charyzmatycznego MC Shera, który robi wszystko, żeby pomóc swojemu podopiecznemu osiągnąć sukces. Na ścieżce do sławy pojawiają się też oczywiste przeszkody – kontrolujący ojciec, nowy obiekt miłosny, wybór między rapem a pracą w firmie, kryzys w związku i tak dalej, samemu można sobie dopowiadać podobne tropy – lecz działa  to wszystko zaskakująco dobrze, bo narracja i temat filmu zyskują drugie dno poprzez osadzenie akcji w indyjskich slumsach.

W Wersach ulicy nie chodzi tylko o prostą pogoń za marzeniami, lecz przede wszystkim o krytykę konserwatywnego „upupiania” swoich dzieci przez rodziców, wywodzącego się z utrwalonego w tym społeczeństwie systemu kastowego. Ojciec Murada, choć jest zdecydowanie czarnym charakterem produkcji, motywuje swoją dyktaturę nad synem własnymi przykrymi doświadczeniami. Film wyraźnie zaznacza różnice systemowe między bogatymi i biednymi, ustami bohaterów mówi o rolach narzucanych zdolnym młodym ludziom z samego faktu ich urodzenia lub pochodzenia – jak w powtarzanym jak mantra haśle „Syn sługi zawsze będzie sługą”. Na tym tle marzenie Murada nie jest tylko snem o artystycznej realizacji i sukcesie, lecz wyrazem sprzeciwu wobec systemowemu determinizmowi społecznemu i predestynacji ról, panującymi w Indiach.

fot. kadr z filmu Wersy ulicy

Oczywiście to przesłanie jest przemycone w muzycznym filmie o Bollywodzkim rodowodzie, co niesie ze sobą pewną formę, a wraz z nią zarówno wady, jak i zalety. Głównym problemem Gully Boya jest sam… Gully Boy, a dokładniej aktor, wcielający się w jego rolę, który w żadnym momencie nie wygląda na 22-latka żyjącego w biednej części Mumbaju. Oczywiście charakteryzatorzy i osoby odpowiedzialne za kostiumy robią wszystko, żeby stworzyć tę iluzję, a sam Ranveer Singh naprawdę dobrze wypada zarówno jako raper, jak i aktor dramatyczny, lecz jego gwiazdorska uroda i imponująca muskulatura nie pozwalają na dostateczne uwiarygodnienie jego postaci.

Przeczytaj również:  „Zarządca Sansho” – pułapki przeszłości [Timeless Film Festival Warsaw 2024]

Wersy ulicy znajduje się również w dość niezręcznej pozycji jeśli chodzi o swój wątek klasowy. Wielokrotnie w filmie podnoszony jest temat krytyki nieczułych elit oraz systemu zbudowanemu na opresji i wyzysku mieszkańców slumsów. W jednej z najciekawszych scen produkcji, do ciasnego mieszkanka rodziny Murada wchodzą amerykańscy turyści, którzy uzbrojeni w smartfony i kamery dokumentują ich biedę, okazując fałszywe współczucie, litość i żałosny podziw dla „kreatywności” hindusów („Wow, nie ma ani metra kwadratowego zmarnowanej przestrzeni!”). Kiedy później pojawia się wątek pracy Murada u bogatej, zamerykanizowanej rodziny, można oczekiwać, że pójdzie to w jakąś interesującą stronę – lecz ostatnie służy jedynie jako inspiracja dla debiutanckiego singla bohatera, co pozostawia po sobie niedosyt, a sam film zbyt często zachwyca się tym, co przez pierwszą połowę czasu trwania krytykował – blichtr, czy obnoszenie się bogactwem.

Niedosyt jest tym większy, że Głos ulicy jest zdecydowanie zbyt długim filmem – z tych 150 minut można spokojnie wyciąć kilka wątków, usprawnić linię fabularną i opowieść zdecydowanie zyskałaby na płynności. Dlatego też kiedy w końcu historia osiąga swój szczyt – po paru zwrotach akcji oraz niezwykle efektownych, wprost wyciętych z Ósmej Mili bitwach freestyle’owych – nie czuć ekscytacji, lecz lekkie znużenie. Film od początku nie ukrywa, w którą stronę zmierza. Choć reżyserka Zoya Akhtar rzuca Muradowi kłody pod nogi, to ani na sekundę nie wątpimy w to, czy osiągnie ostateczny sukces i sięgnie swoich marzeń. To na pewno wartościowe przesłanie w kontekście Indii, lecz ciężko stwierdzić czy poza imponującym teledyskiem Mere Gully Mein (dostępnym na YouTube) Wersy ulicy mają coś do zaoferowania widzowi obeznanemu z podobnymi historiami.

Ocena

5 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Kino Bollywood

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.