Festiwal Filmowy Pięć Smaków 2020FestiwaleFilmyRecenzje

“Jadłodajnia pod Mewą“, czyli ciepły posiłek dla duszy [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
fot. kadr z filmu "Jadłodajnia pod mewą"

Raczej rzadko spotyka się film niezależny, który niespodziewanie okazuje się tak wielkim sukcesem, że tworzy nowy punkt turystyczny na mapie świata. Tak było w przypadku Jadłodajni pod Mewą, pierwszego w historii japońskiego filmu w całości nakręconego w… Finlandii! Tytułowe bistro mieści się dziś w Helsinkach i co roku przyciąga wielbicieli japońskiej kuchni oraz turystów z ojczyzny Kurosawy i Anime.

Zanim jednak Naoko Ogigami zdecydowała się nakręcić swój trzeci film, w owym budynku na ulicy Pursimiehenkatu 12 mieściła się kawiarnia. Po zakończeniu zdjęć, na potrzebę których przerobiono kawiarnię na „Jadłodajnię pod Mewą”, ponownie przywrócono przybytkowi jego stary design. Po jakimś czasie, gdy produkcja Ogigami okazała się być całkiem sporym przebojem w Japonii, ponownie przemeblowano i zmieniono funkcję tego miejsca tak, że do dzisiaj wygląda wręcz identycznie jak w filmie.

Czym jednak Jadłodajnia pod Mewą tak zachwyciła Japończyków? Najprawdopodobniej prostotą swojej niezwykłej historii. Główna bohaterka filmu to trzydziestokilkuletnia Sachie, która prowadzi tytułowe bistro w stolicy Finlandii. Niestety nie cieszy się popularnością wśród mieszkańców Helsinek, którzy traktują to miejsce raczej jako ciekawostkę aniżeli nowy ciekawy punkt na kulinarnej mapie miasta.

Sachie nie poddaje się jednak i z czasem w jej samotnym, nordyckim życiu zaczynają pojawiać się nowe osoby – najpierw dorabia się stałego klienta w postaci zajaranego japońską popkulturą nastolatka Tommiego, a potem japońskich współpracowniczek – Midori i Masako, które los z różnych powodów połączył akurat w Helsinkach. Razem kobiety zaczynają prowadzić tytułową jadłodajnię, a przez jej drzwi wchodzą coraz to różniejsze osobistości – od ponurego czarodzieja kawy, po kobietę ze złamanym sercem – a Sachie i jej bistro stają się wiatrem wprawiającym w ruch tryby zmian w ich życiach.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]
fot. kadr z filmu “Jadłodajnia pod Mewą”

W tym miejscu osoby znające podstawowe zasady opowiadania historii oraz scenopisarstwa mogą zastanawiać się, gdzie w Jadłodajni pod Mewą leżą jakieś stawki, jakiś cel dla postaci – i mogą zostać zszokowane, gdy dowiedzą się, że Ogigami zupełnie nie interesuje rzucanie kłód pod nogi bohaterom, a jedyne napięcie, jakie serwuje widzowi to napięcie mięśni brzucha podczas wielu lekkich, komicznych scen. Japoński film to czyste kino feel-good, od początku angażujące dzięki swojej nietypowej atmosferze, sympatycznym, ekscentrycznym postaciom oraz fabularnym niedopowiedzeniom. Już sama kwestia osadzenia akcji produkcji w Finlandii jest dość niejasna, bo poza tym, że reżyserka chciała stworzyć film w ojczyźnie jednego z jej ulubionych reżyserów – Akiego Kaurismäkiego – to ciężko powiedzieć, jakim cudem udało się ostatecznie ten projekt zrealizować. Nawet główna bohaterka zapytana o to, dlaczego akurat Finlandia, najpierw zaczyna opowiadać o zbieżności zamiłowań kulinarnych Finów oraz Japończyków, by ostatecznie przyznać, że właśnie to zmyśliła.

Jadłodajnia pod Mewą to naprawdę enigmatyczny film, do czego dokładają się same postaci przewijających się w nim mieszkańców Helsinek. Wielu z nich milczy podczas interakcji z prowadzącą bistro bohaterką – co można rzecz jasna wyjaśnić potrzebami fabularnymi, bo Sachie słabo zna fiński – lecz również buduje bardzo wiarygodny obraz Finów. Jest to bowiem naród nieśmiały, z tendencją do ukrywania swoich smutków, co z kolei Ogigami sprytnie wykorzystuje, zestawiając ich z rezolutną, sympatyczną Sachie. Efektem tego zabiegu jest nie tylko zbudowanie intrygującego nastroju całego bistro, będącego japońską enklawą w środku Helsinek, ale też stworzenie wielu komediowych, grających absurdem sytuacji. Jadłodajnia pod Mewą jednak nie popycha swojego absurdu do groteskowych granic, które możemy kojarzyć z filmów Anderssona, lecz pozostaje na beztroskiej nucie, co dla niektórych może okazać się zawodem, a innym zapewni intrygujący, lekki seans.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej
fot. kadr z filmu “Jadłodajnia pod Mewą”

Najważniejszym elementem produkcji okazuje się więc po prostu obcowanie z bohaterkami, co zbliża Jadłodajnię do wręcz serialowej formy zbioru różnych wydarzeń z życia postaci. Reżyserka dba o to, żeby każda scena wniosła coś do filmu – czy to poprzez wprowadzenie kolejnego bohatera, pokazanie procesu przygotowywania nowego dania, bądź opowiedzenie sytuacyjnego żartu. Jadłodajnia pod Mewą jest bowiem pełna ciepłego poczucia humoru – jak w scenie, gdy Sachie, żeby przełamać lody, pyta Midori, czy zna piosenkę z intra animowanego serialu, po czym śpiewają ją razem w księgarni, wprawiając w osłupienie otaczających ich Finów.

Jednocześnie warto wspomnieć, że nie jest to produkcja wolna od smutku – każda osoba, która odwiedza tytułowe bistro nosi w sobie jakiś żal, o którym nie chce początkowo otwarcie mówić. Okazuje się jednak, że nic nie otwiera ust innym ludziom tak dobrze, jak pyszna kawa i bułeczki z cynamonem – szczególnie wtedy, gdy przygotuje je Sachie. Wówczas nawet sztywne Japonki i zamknięci w sobie Finowie są w stanie podzielić się z bohaterką swoimi troskami, które, jak łatwo się domyślić, z czasem znikają. Nie, w Jadłodajni pod Mewą nie odnajdziemy filozoficznych pytań, ani spektakularnych transformacji – lecz nie trzeba łamać na ekranie serc, żeby ogrzać to należące do widza.

Ocena

7 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Filmy Kaurismäkiego, "Kawałek Ziemi", lekkie brytyjskie komedie

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.