“Nazywam się Dolemite” – Czarne “Disaster Artist” [RECENZJA]
„The man, the myth, the legend, Rudy Ray Moore… Without him there would be no rap community” powiedział o nim Snoop Dogg. I chociaż jest w tych słowach nutka przesady, to należy oddać królowi królewskie – Rudy Ray Moore i wykreowana przez niego persona Dolemite’a to niezwykle wpływowe figury dla czarnej społeczności. Jego charakterystyczna brawura, wulgarność, rytmiczność nawijki i kiczowaty styl przyciągały w latach 70. setki tysięcy młodych Afroamerykanów przed radioodbiorniki, do sklepów z płytami, klubów i, ostatecznie, sal kinowych. Oldskulowe, prostackie nagrania stały się w latach 90. popularnymi samplami, na których raperzy konstruowali swoje kawałki, a jego produkcje filmowe przetrwały w masowej świadomości jako przykłady kultowego obecnie nurtu Blaxploitation.
Lecz tak naprawdę ta wiedza nie jest potrzebna do obejrzenia Nazywam się Dolemite. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że do seansu najlepiej przystąpić z kompletnie czystym umysłem. Film Craiga Brewera nie jest bowiem nakręcony jako hołd dla ikony lub hagiografia wpływowego artysty. Ciężko zresztą wyobrazić sobie takie przedstawienie kariery Rudy’ego – skandalizującego, samoświadomego komika, którego inspiracje rozciągają się od Richarda Pryora do ulicznych kloszardów. To właśnie po wparowaniu jednego z nich do sklepu płytowego, Moore, który wówczas pracował jako sprzedawca i konferansjer, doznał olśnienia. Chwilę później płacił bezdomnym mężczyznom za opowiadanie mu swoich historii i przepisywał je, formując postać Dolemite’a – rymującego pimpa, jego scenicznego alter ego.
Scenariusz wybitnych filmowych biografów – Larry’ego Karaszewskiego i Scotta Alexandra – to precyzyjne rozpisana historia, która nosi znamiona ich poprzednich dzieł. Poznajemy komika (Człowiek na księżycu) z naturalnymi zdolnościami przedsiębiorczymi (Larry Flint), który decyduje się nakręcić przebój filmowy bez żadnych większych umiejętności (Ed Wood). Jednakże, podczas gdy wspomniane dzieła były biograficznymi mariażami komedii i dramatu, twórcy Nazywam się Dolemite nie decydują się na udramatyzowanie życia swojego bohatera. Zamiast tego wykorzystują postać charyzmatycznego komika, żeby opowiedzieć historię o podejmowaniu ryzyka i spełnianiu marzeń o sławie i sukcesie. W otwierającej scenie, cytowany we wstępie tego tekstu Snoop Dogg rozmawia z Rudym o latach świetności, które bezpowrotnie dla mężczyzn mięły. Przegapiliśmy nasze szanse konstatuje, wcielający się w radiowego didżeja, raper. Przez następne dwie godziny Rudy Ray Moore udowadnia mu, w jak wielkim był błędzie.
Craig Brewer narzuca swojemu dziełu szybkie tempo, pędząc po kolejnych etapach kariery Dolemite’a z humorem i wielką sympatią. Nazywam się Dolemite wyraźnie podzielony jest na dwie części – etap, w którym Rudy z przeciętnego konferansjera i sprzedawcy staje się najbardziej kontrowersyjnym czarnym komikiem w Stanach oraz wydarzenia po osiągnięciu szczytu. Rozdziały te rozgranicza przezabawna scena, gdy główny bohater wraz z przyjaciółmi wybiera się do kina w ramach celebracji swojego sukcesu. Oglądają klasyk amerykańskiej kinematografii – The Front Page Billy’ego Wildera, lecz kompletnie się od niego odbijają. Kamera śledzi twarze czarnych mężczyzn, osamotnionych na sali wśród roześmianych białych twarzy. Humor popularyzowany przez Wildera i Lemmona leży bardzo daleko od wulgarnych rymowanek Dolemite’a, więc nie trudno zrozumieć ich konfuzję. W momencie gdy Rudy z fascynacją i determinacją patrzy na wynurzające się ze ściany światło rzutnika widz z łatwością odgaduje jego kolejny krok – podbój rynku kinematograficznego. Na własnych warunkach.
W tym momencie Nazywam się Dolemite zmienia się w afroamerykańskiego Disaster Artist – widz śledzi krok po kroku proces produkcyjny filmowego debiutu Rudy’ego i jego komediowego alter-ego. Pojawia się Keegan-Michael Key w roli zaangażowanego społecznie i politycznie scenarzysty oraz Wesley Snipes, który grając hollywoodzkiego vipa drugiej klasy oraz reżysera projektu – D’Urville’a Martina – kradnie każdą scenę. Rola zmanierowanego gwiazdora jest daleka od subtelności, ale właśnie to wpasowuje jego kreację w ten dynamiczny, kolorowy filmowy lunapark. Duet Murphy-Snipes równie efektownie uzupełnia Da’Vine Joy Randolph – samotna matka, która dla Dolemite’a staje się komediową inspiracją i najlepszą przyjaciółką.
Co jednak najciekawsze – przy całej wulgarności obycia scenicznego swojego bohatera – Nazywam się Dolemite jest zaskakująco wzruszającą historią. Eddie Murphy gra tak, że nie sposób nie trzymać kciuków za jego postać, film zgrabnie przeskakuje od tematów rasowych (aczkolwiek potraktowanych z luzem) do slapsticku bądź komedii sytuacyjnej, z prostej opowieści o marzeniach do zabrania głosu w ważnym obecnie temacie reprezentacji na ekranie. Brewer składa hołd Blaxploitation oraz Rudy’emu Rayowi Moorowi jako piewcom egalitaryzmu w kinie rozrywkowym. Moore pokazał, że grubawy czarny koleś w średnim wieku również zasługuje na sławę gwiazdy kina kung-fu. Że Lady Reed – samotna matka, bita przez swojego męża – może zagrać jedną z głównych ról w filmowym hicie lata. Kiedy w jednej z ostatnich scen Lady dziękuje Rudy’emu za to, że obsadził ją w swoim filmie, bo „nigdy nie widziała kogoś takiego, jak ona na dużym ekranie”, Brewer pokazuje, jak istotna jest rola reprezentacji różnych grup społecznych w kinie. Że popcornowe kino rozrywkowe, przy całej swojej bezrefleksyjności, dla wielu jest równie istotne, co największe dzieła sztuki.
Skandynawista, autor prac naukowych o „Midsommar” oraz „Scenach z życia małżeńskiego”. Poza Skandynawią lubi też pisać o kinie Azji i muzyce.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Disaster Artist", "Ed Wood"