Advertisement
Recenzje

Pełna chata. Recenzujemy “Tótem” wprost z Berlinale

Wiktor Małolepszy
Fotos z filmu "Tótem" (fot. Materiały prasowe)

Carlos Saura, mówiąc o swym najbardziej znanym dziele – Nakarmcie kruki – skrytykował przekonanie, że czasy dzieciństwa są beztroskie. Jego zdaniem to nadzwyczaj niespokojny okres. Czas, gdy człowiek żyje w świecie wielkich strachów i potrzeb. Dziesięć dni po śmierci tego wielkiego twórcy dla hiszpańskojęzycznego kina, premierę na festiwalu w Berlinie miał Tótem – drugi film meksykańskiej reżyserki Lily Avilés, który duchem i treścią jest spadkobiercą tego, w jaki sposób Saura widział dzieciństwo. Obraz Hiszpana był czymś większym niż rodzinnym dramatem – nie bez znaczenia pozostawał w nim komentarz polityczny i krytyka reżimu Franco, niekiedy nawet postrzegana jako klucz do interpretacji całego dzieła. Avilés nie szuka jednak metafor ani alegorii. Dla niej esencją i największym dramatem jest smutek dziewczynki, która jest wystarczająco dojrzała, by zrozumieć, że jej ojciec już nie wyzdrowieje, ale za mało, by ten fakt zaakceptować.

Akcja Tótemu rozgrywa się na przestrzeni jednego popołudnia i wieczora. Siedmioletnia Sol przyjeżdża do domu, gdzie trwają przygotowania do imprezy urodzinowej dla jej ciężko chorego ojca – Tonatiuha, pieszczotliwie nazywanego „Tona”. Obserwując krzątaninę, poznajemy po kolei każdą członkinię i członka tej rodziny, realistycznie zagranych przez ekipę złożoną zarówno z profesjonalnych, jak i nieprofesjonalnych aktorów i aktorek. Jest Nuri, która ogoliła głowę, aby przekonać swojego brata do chemioterapii. Jej starsza siostra Alejandra, gotowa na wynajęcie egzorcystki, aby pomóc Tonie wyzdrowieć. Ich ojciec, terapeuta, który po godzinach hoduje drzewka bonsai, pielęgnując je tak, jak pamięć o żonie. A wśród domowników znajdzie się jeszcze troskliwa pielęgniarka Tony, urocza córeczka Nuri, matka Sol i wielu innych uczestników imprezy.

Przeczytaj również:  "Hotel na skraju lasu" - chropowaty debiut [RECENZJA]

Avilés umiejętnie snuje sieć relacji między bohaterami, tak, że ów gąszcz imion i twarzy oraz łączące je stosunki pozostają przejrzyste. Jest to szczególnie istotne, bo właśnie rodzina i relacje jej członków pozostają główną osią narracyjną filmu. Przygotowania być może ostatnich urodzin to wyjątkowo stresujący kontekst, który reżyserka wykorzystuje, aby wydobyć z bohaterów wachlarz przeróżnych zachowań – dobrych, złych, sentymentalnych, nawet ekscentrycznych. Obserwując w ten sposób rodzinę ukazuje się nam ona nie tylko jako zbiór indywidualności, z różnymi opiniami na temat zarówno leczenia Tony, czy organizacji przyjęcia. To również żywy organizm, skupiony na wspólnym celu, do którego krewni mężczyzny czasem docierają różnymi drogami.

Częścią tego świata jest też oczywiście Sol, której perspektywa umożliwia widzowi spędzenie czasu z bohaterami Tótemu. Nie chodzi tu bowiem tylko o fakt, że siedmiolatka ochoczo uczestniczy w przygotowaniach urodzin ojca – kluczowe jest to, że ciotki nieustannie ją angażują i zajmują różnymi zajęciami, aby przez chwilę oddalić od dziewczynki myśli o odseparowanym od niej tacie. Taktyka ta zresztą zdaje się działać – jak wtedy, gdy w przezabawnej, ale też zaskakująco poetyckiej scenie Sol „ożywia” obrazy jej ojca, pozwalając chodzić po nich ślimakom – lecz nie na długo. Dziewczynka, zdając sobie sprawę, że jest zwodzona przez dorosłych, zwraca się do asystenta głosowego w telefonie. Pyta go kiedy świat się skończy – lecz nawet wszechwiedząca Siri nie jest w stanie udzielić jej odpowiedzi.

Avilés pokazuje jednak, że wobec nieuchronności śmierci nie tylko dzieci pozostają bezradne. Dorośli członkowie rodziny okazują się tak samo zagubieni, jak Sol. Ciepła, spokojna kamera Diego Tenorio spokojnie śledzi bohaterów w ich codziennych czynnościach, zdradzając widzowi ich sekrety. Niektórzy, jak Alejandra, sięgają ku zabobonom z nadzieją, że zdołają przedłużyć życie Tony. Inni szukają ucieczki w alkoholu, co widać w zachowaniu Nuri, która stopniowo coraz bardziej się upija. Ojciec-terapeuta natomiast wybiera izolację z drzewkami bonsai. Meksykańska reżyserka nie osądza jednak swoich bohaterów. Doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że te mniej lub bardziej zdrowe sposoby na radzenie sobie z tym ciężarem wynikają z miłości do chorego mężczyzny. Być może zresztą sama impreza jest kolejną metodą dystrakcji – wszak sytuacja finansowa rodziny nie należy do stabilnych.

Przeczytaj również:  "Hotel na skraju lasu" - chropowaty debiut [RECENZJA]

Sam Tona nie sprawia również wrażenia, jakby stan zdrowia pozwalał mu na zabawę. Avilés śmiało pokazuje jego bladą twarz i wychudzone ciało, nad którym nie zawsze panuje. Meksykanka nie boi się też zmian tonu, w jednym momencie naturalistycznie przedstawiając chorobę, by chwilę później uderzyć w sentymentalne nuty, gdy najbliżsi Tony ze łzami w oczach życzą mu zdrowia. Największa siła Tótemu tkwi właśnie w fakcie, że nie kryje tego, jak poważna jest przypadłość mężczyzny, lecz zamiast koncentrować się na nieuchronności śmierci, wybiera afirmację życia. Celebrację czasu, który tej rodzinie pozostał. Często mówi się, że to nieszczęśliwe wypadki najskuteczniej jednoczą ludzi – i Avilés prawdopodobnie zgodziłaby się z tą tezą. Ale pewnie dodałaby, że właśnie dzięki jedności można te katastrofy przetrwać.

 

Ocena

8 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Ciągle na chodzie"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.